Między miłością a sprawiedliwością: Moja walka z teściową Zofią i utrata wszystkiego, co kochałam

– Pani Marto, proszę się uspokoić – głos sędzi odbijał się echem od zimnych ścian sali sądowej. Zacisnęłam dłonie na kolanach tak mocno, że aż zbielały mi knykcie. Po drugiej stronie siedziała Zofia, moja teściowa, z wyrazem triumfu na twarzy. Obok niej jej adwokat, pan Krzysztof, z chłodnym profesjonalizmem przeglądał dokumenty.

To był już trzeci miesiąc tej walki. Trzeci miesiąc odkąd Piotr – mój mąż, mój przyjaciel, ojciec naszej córeczki Julki – odszedł nagle na zawał. Trzeci miesiąc odkąd Zofia weszła do naszego domu bez pukania i zaczęła przestawiać meble, jakby chciała wymazać każdy ślad mojego istnienia.

– To nie jest pani dom – powtarzała mi codziennie. – Piotr był moim synem. To ja wiem najlepiej, co dla niego było ważne.

Wtedy jeszcze próbowałam rozmawiać. – Zosiu, przecież Piotr chciał, żebyśmy tu razem wychowywały Julkę. On by nie chciał wojny.

– Nie mów mi, co by chciał mój syn! – krzyczała. – Ty go tylko wykorzystywałaś! Gdyby nie ty, żyłby do dziś!

Te słowa bolały bardziej niż cokolwiek innego. Próbowałam tłumaczyć sobie, że to żal, że to rozpacz po stracie dziecka. Ale kiedy zaczęła wynosić moje rzeczy na śmietnik i zmieniać zamki w drzwiach, zrozumiałam, że to coś więcej.

Pierwszy raz spotkałam Piotra na studiach w Krakowie. Był cichy, nieśmiały, ale miał w sobie coś magnetycznego. Zakochaliśmy się powoli, bez fajerwerków, ale za to prawdziwie. Po ślubie zamieszkaliśmy w domu jego rodziców w podkrakowskiej wsi. Zofia była wtedy jeszcze inna – surowa, ale sprawiedliwa. Pomagała przy Julce, gotowała obiady, czasem nawet się uśmiechała.

Wszystko zmieniło się po śmierci teścia. Zofia stwardniała jak kamień. Każda moja decyzja była krytykowana: „Za słona zupa”, „Za cienko pokrojony chleb”, „Za mało ciepło w domu”. Piotr próbował mediować, ale zawsze kończyło się kłótnią.

– Mamo, Marta się stara – mówił cicho.
– Ty zawsze jej bronisz! – odpowiadała z wyrzutem.

Po śmierci Piotra zostałam sama na polu bitwy. Zofia zaczęła rozpowiadać po wsi, że jestem wyrodną matką i że pewnie już mam nowego faceta w Krakowie. Ludzie patrzyli na mnie z ukosa na zakupach w sklepie u pani Haliny.

Najgorsze były wieczory. Julka płakała za tatą, a ja nie miałam siły jej pocieszać. Czułam się jak intruz we własnym domu. Pewnej nocy usłyszałam rozmowę Zofii przez telefon:

– Ona nie ma prawa tu mieszkać! To dom Piotra! Ja jej pokażę!

Następnego dnia dostałam wezwanie do sądu. Zofia żądała eksmisji i podziału majątku. Twierdziła, że dom należy tylko do niej i Piotra, a ja jestem tylko „przybłędą”.

W sądzie czułam się jak oskarżona o najgorsze zbrodnie. Każde pytanie adwokata wbijało mnie głębiej w krzesło:
– Czy była pani lojalna wobec męża?
– Czy nie miała pani romansów?
– Czy dbała pani o dom?

Chciałam krzyczeć: „Tak! Kochałam go! Dbałam o niego do ostatniego dnia!” Ale głos więzł mi w gardle.

Julka siedziała obok mnie i ściskała moją dłoń. Miała tylko siedem lat i już widziała więcej nienawiści niż niejeden dorosły.

Po jednej z rozpraw podeszła do mnie Zofia na korytarzu.
– Oddaj mi klucze i wynoś się stąd. Nie chcę cię tu widzieć.
– To jest też mój dom – odpowiedziałam cicho.
– Już nie – syknęła.

Przez kolejne tygodnie żyłam jak w zawieszeniu. Każdy dzień zaczynał się od strachu: czy dziś przyjdzie komornik? Czy dziś Zofia znów będzie krzyczeć pod moimi oknami?

Moja mama próbowała mnie wspierać przez telefon:
– Martuś, wróć do nas do Tarnowa. Tu zawsze będziesz miała dom.
Ale ja nie chciałam się poddać. To tu były moje wspomnienia z Piotrem, tu Julka stawiała pierwsze kroki.

Pewnego wieczoru Julka zapytała:
– Mamo, dlaczego babcia nas nie lubi?
Zatkało mnie. Jak wytłumaczyć dziecku taką nienawiść?
– Babcia jest bardzo smutna po tacie – powiedziałam tylko.
– Ale ja też jestem smutna…
Przytuliłam ją mocno i obie płakałyśmy długo w ciszy.

W końcu zapadł wyrok. Sędzia uznała, że mam prawo mieszkać w domu do czasu pełnego podziału majątku, ale Zofia może wejść do części wspólnych. Wiedziałam już wtedy, że to nie koniec wojny.

Zofia zaczęła przychodzić codziennie rano i wieczorem. Przesuwała meble w kuchni, wyrzucała moje rzeczy z lodówki, komentowała każdy mój ruch:
– Tak się nie wychowuje dzieci!
– Twój Piotr przewraca się w grobie!

Czułam się coraz bardziej osaczona. W końcu pewnej nocy spakowałam walizkę i pojechałam z Julką do mamy do Tarnowa. Dom był pusty i cichy. Mama zrobiła nam herbatę i usiadłyśmy razem przy stole.
– Martuś… czasem trzeba odejść, żeby zacząć od nowa – powiedziała cicho.
Patrzyłam na nią przez łzy i wiedziałam, że ma rację.

Dziś mieszkamy w małym mieszkaniu na obrzeżach miasta. Julka chodzi do nowej szkoły i powoli odzyskuje radość życia. Ja pracuję jako nauczycielka polskiego i uczę się żyć bez Piotra i bez domu, który był moim wszystkim.

Czasem zastanawiam się: czy mogłam zrobić coś inaczej? Czy rodzina zawsze musi być polem bitwy? Może ktoś z was zna odpowiedź…