Zamknięte drzwi: Czuję się obca w ich życiu

— Nie, naprawdę nie trzeba, pani Zofio. My sobie poradzimy — usłyszałam przez uchylone drzwi głos mojej synowej, Agaty. Stałam na wycieraczce z ciastem drożdżowym, które piekłam przez pół nocy, żeby sprawić im przyjemność. W rękach drżała mi torba z prezentem dla wnuczki, której jeszcze nigdy nie widziałam na żywo. Drzwi zamknęły się powoli, niemal bezgłośnie, ale dla mnie ten dźwięk był jak trzaśnięcie. Stałam tam jeszcze chwilę, nie mogąc uwierzyć, że to się dzieje naprawdę.

Mój syn, Michał, jest żonaty już pięć lat. Pięć długich lat, podczas których ani razu nie byłam w ich domu. Nawet na progu nie stanęłam. Od samego początku Agata dała mi do zrozumienia, że nie lubi gości. „My wolimy spędzać czas tylko we dwoje” — mówiła z uśmiechem, który nie sięgał oczu. Michał zawsze stał obok niej, milczący, jakby nie miał nic do powiedzenia. A ja? Ja próbowałam zrozumieć. Próbowałam tłumaczyć sobie, że młodzi mają prawo do prywatności, że może kiedyś się otworzą.

Ale z każdym kolejnym świętem, które spędzałam sama przy pustym stole, coraz trudniej było mi udawać przed samą sobą, że wszystko jest w porządku. Kiedyś byliśmy z Michałem bardzo blisko. Po śmierci męża to on był moim wsparciem. Razem gotowaliśmy obiady, chodziliśmy na spacery po Łazienkach, rozmawialiśmy godzinami o wszystkim i o niczym. A teraz? Teraz dostaję od niego krótkie wiadomości raz na dwa tygodnie: „Wszystko ok, mama. Pracujemy dużo. Pozdrawiamy.”

Pamiętam dzień ich ślubu. Byłam taka dumna z Michała. Agata wydawała się wtedy miła, choć trochę zamknięta w sobie. Myślałam: „To kwestia czasu, otworzy się przede mną.” Ale już podczas wesela zauważyłam pierwsze sygnały — unikała mnie wzrokiem, rozmawiała tylko z własną rodziną. Po powrocie z podróży poślubnej Michał zadzwonił i powiedział: „Mamo, będziemy mieszkać u Agaty, ona nie lubi gości, więc proszę — daj nam trochę czasu.” Dałam im czas. Pięć lat.

Próbowałam wszystkiego: zapraszałam ich na obiady do siebie (przychodzili rzadko i zawsze wychodzili po godzinie), wysyłałam prezenty na święta (dostawałam krótkie „dziękujemy”), dzwoniłam (Agata nigdy nie odebrała). Nawet kiedy urodziła się ich córka, moja wnuczka Zosia, zobaczyłam ją tylko raz — przez szybę samochodu, kiedy podjechali pod mój blok na pięć minut.

Czasem zastanawiam się, co zrobiłam źle. Czy byłam zbyt nachalna? Czy może za bardzo kochałam Michała i nie umiałam odpuścić? Może Agata czuła się przeze mnie osaczona? Ale przecież nigdy nie wtrącałam się w ich życie! Chciałam tylko być częścią ich rodziny…

Najgorsze są święta. W Wigilię siedzę sama przy stole i patrzę na puste miejsce dla wędrowca — miejsce dla kogoś bliskiego, kto nigdy nie przyjdzie. Słyszę śmiechy zza ściany — sąsiedzi mają pełen dom gości. A ja? Ja mam tylko wspomnienia i zdjęcia Michała sprzed lat.

Ostatnio zebrałam się na odwagę i postanowiłam pojechać do nich bez zapowiedzi. Upiekłam ciasto drożdżowe — takie samo jak kiedyś piekłam Michałowi na urodziny — i kupiłam małą zabawkę dla Zosi. Stałam pod ich blokiem dobre pół godziny, zanim odważyłam się zadzwonić domofonem.

— Kto tam? — odezwał się głos Agaty.
— To ja… Zofia. Mama Michała.
— Och… Michał jest w pracy. Ja… jesteśmy zajęci.
— Chciałam tylko zostawić ciasto i prezent dla Zosi…
— Proszę zostawić pod drzwiami.

Weszłam na górę. Drzwi były lekko uchylone — widziałam cień Agaty za szybą. Podałam jej ciasto i prezent przez szparę w drzwiach. Nawet nie spojrzała mi w oczy.

— Dziękujemy… Do widzenia — powiedziała cicho i zamknęła drzwi.

Stałam tam jeszcze chwilę. Wtedy usłyszałam głos Zosi: „Mamo, kto to był?”
— Nikt ważny — odpowiedziała Agata.

Serce mi pękło.

Wracałam do domu jak we śnie. Po drodze spotkałam sąsiadkę, panią Halinę.
— O! Była pani u syna? Jak wnuczka?
Nie potrafiłam odpowiedzieć. Tylko się uśmiechnęłam i poszłam dalej.

Wieczorem zadzwonił Michał.
— Mamo… Proszę cię, nie przychodź bez zapowiedzi. Agata źle się z tym czuje.
— Michał… ja tylko chciałam zobaczyć was…
— Rozumiem, ale musisz to uszanować.

Rozłączył się pierwszy.

Czasem myślę o tym wszystkim i pytam siebie: czy naprawdę jestem taka straszna? Czy zasłużyłam na to, żeby być obca we własnej rodzinie? Może powinnam po prostu przestać próbować? Ale jak przestać kochać własne dziecko?

Może to ja jestem problemem? Może powinnam nauczyć się żyć sama? Ale czy samotność to naprawdę jedyne wyjście dla matki?

Czy ktoś z was też czuje się czasem obcy wśród najbliższych? Co można zrobić, gdy drzwi do serca własnej rodziny pozostają zamknięte?