Za młoda na żonę, za stara na nowy początek? Moje życie między poświęceniem a samotnością

— Elżbieta, czy ty w ogóle słuchasz, co do ciebie mówię? — głos Marka przebił się przez szum czajnika i moje myśli. Stałam w kuchni, opierając się o blat, patrząc w okno na szarą ulicę. Był listopad, deszcz bębnił o parapet, a ja czułam się jakby ktoś wyciągnął ze mnie powietrze.

— Słucham, tylko… — zaczęłam, ale przerwał mi ruchem ręki.

— Znowu jesteś nieobecna. Miałaś kupić mleko dla Adama. — Westchnął ciężko i wyszedł z kuchni, trzaskając drzwiami.

Marek. Mój mąż od dwudziestu siedmiu lat. Poznaliśmy się na weselu kuzynki. Miałam wtedy dziewiętnaście lat i w głowie tylko jedno: uciec z domu, gdzie matka wiecznie narzekała, a ojciec pił. Marek był starszy o siedem lat, miał pracę w zakładzie i własne mieszkanie po babci. Wydawało mi się, że to szansa na lepsze życie. Nie zakochałam się w nim — raczej w wyobrażeniu stabilizacji.

Wyszłam za mąż w maju. Było ciepło, pachniały bzy. Mama płakała ze wzruszenia, tata był pijany już przed południem. Pamiętam, jak patrzyłam na siebie w lustrze w białej sukience i powtarzałam: „Będzie dobrze. Musi być dobrze.”

Pierwsze lata były spokojne. Urodziła się Maja, potem Adam. Marek pracował dużo, ja zajmowałam się domem. Nie było łatwo — kredyt, choroby dzieci, wieczne oszczędzanie. Ale nie narzekałam. Tak mnie wychowano: kobieta ma dbać o rodzinę.

Z czasem zaczęłam czuć się przezroczysta. Marek wracał zmęczony, rzucał torbę w kąt i siadał przed telewizorem. Rozmawialiśmy tylko o rachunkach i dzieciach. Czasem próbowałam coś zmienić — zaproponować wspólny spacer, kino. Zawsze miał wymówkę: „Zmęczony jestem”, „Może innym razem”.

Dzieci rosły szybko. Maja była ambitna, Adam zamknięty w sobie. Starałam się być dla nich wsparciem — pomagałam w nauce, piekłam ciasta na szkolne kiermasze, słuchałam zwierzeń o pierwszych miłościach i rozczarowaniach. Często myślałam: „Może kiedy dorosną, będziemy z Markiem znowu blisko?”

Na moją czterdziestą piątą urodzinową kolację przyszła tylko Maja. Adam miał trening, Marek „ważne spotkanie w pracy”. Siedziałyśmy przy stole, a ona nagle powiedziała:

— Mamo… Tata chyba cię zdradza.

Zamarłam. Przez chwilę nie mogłam oddychać.

— Skąd to wiesz? — zapytałam szeptem.

— Widziałam go z jakąś kobietą pod galerią. Przytulali się.

Nie spałam całą noc. Rano Marek wrócił późno i nawet nie spojrzał mi w oczy. Przez kilka tygodni udawałam, że nic się nie dzieje. Ale potem znalazłam w jego telefonie wiadomości: „Tęsknię za tobą”, „Kiedy znowu się zobaczymy?”

Kiedy go skonfrontowałam, nie zaprzeczał.

— Elżbieta… Ja już nie mogę tak żyć. Czuję się stary przy tobie. Potrzebuję czegoś nowego.

Nie płakałam przy nim. Dopiero później, kiedy zamknęły się za nim drzwi.

Dzieci próbowały mnie wspierać, ale miały swoje życie. Maja wyjechała do Warszawy na studia i została tam na stałe. Adam zamieszkał z dziewczyną pod Krakowem. Zostałam sama w trzypokojowym mieszkaniu pełnym wspomnień i ciszy.

Przez pierwsze miesiące chodziłam jak cień. Rano kawa, potem sprzątanie — byle czymś zająć ręce i myśli. Wieczorami siadałam przy oknie i patrzyłam na światła miasta. Czułam się niewidzialna.

Próbowałam znaleźć pracę — po tylu latach bycia „tylko” żoną i matką nikt nie chciał mnie zatrudnić. W urzędzie pracy patrzyli na mnie z politowaniem:

— Ma pani jakieś kwalifikacje?

— Pracowałam kiedyś w sklepie… przed ślubem.

— To było dwadzieścia lat temu…

Wróciłam do domu upokorzona.

Z czasem zaczęły mnie nachodzić pytania: Kim jestem bez nich? Bez Marka, bez dzieci? Czy mam jeszcze prawo do szczęścia?

Pewnego dnia zadzwoniła Maja:

— Mamo, może przyjedziesz do mnie na weekend? Poznasz moich znajomych.

Bałam się jechać do Warszawy — wielkie miasto mnie przerażało. Ale pojechałam. I tam pierwszy raz od lat poczułam się… żywa. Maja zabrała mnie do kawiarni pełnej ludzi w moim wieku — rozmawiali o książkach, podróżach, planach na przyszłość.

Jedna z kobiet, Anka, zapytała:

— A ty co lubisz robić?

Zatkało mnie. Nie wiedziałam.

Po powrocie zaczęłam próbować nowych rzeczy: zapisałam się na jogę dla początkujących, zaczęłam czytać książki (nie tylko poradniki dla rodziców!), nawet spróbowałam malować akwarelami.

Czasem mam lepsze dni — śmieję się z Mają przez telefon albo idę z sąsiadką do kina. Czasem jednak budzę się rano i myślę: „Po co to wszystko?”

Najtrudniej jest wieczorami, kiedy cisza aż dzwoni w uszach. Wtedy wracają wspomnienia: dzieci bawiące się na dywanie, Marek śpiący przed telewizorem… I pytanie: czy gdybym wtedy wybrała inaczej — poczekała z małżeństwem, poszukała własnej drogi — byłabym dziś szczęśliwsza?

Może nie jestem już młoda ani piękna jak kiedyś, ale chyba pierwszy raz w życiu próbuję żyć dla siebie.

Czy można zacząć od nowa po czterdziestce? Czy ktoś jeszcze widzi we mnie kobietę — nie tylko matkę czy byłą żonę? Co wy o tym myślicie?