„Ty nawet nie wiesz, jak ugotować porządny obiad” – historia mojej walki o akceptację przyszłej teściowej
– Ty nawet nie wiesz, jak ugotować porządny obiad. Mój syn zasługuje na najlepsze – powiedziała pani Grażyna, patrząc na mnie z góry, kiedy po raz pierwszy przekroczyłam próg jej mieszkania. W dłoniach ściskałam ciasto drożdżowe, które piekłam całą noc, by zrobić dobre wrażenie. Pachniało cynamonem i dzieciństwem, ale ona nawet nie spojrzała na blachę.
Tomek ostrzegał mnie: „Moja mama to twarda babka. Nie licz na ciepłe przyjęcie”. Ale ja naiwnie wierzyłam, że jeśli tylko się postaram, jeśli będę miła i uprzejma, to z czasem mnie zaakceptuje. Przecież kocham jej syna – czy to nie powinno wystarczyć?
Usiedliśmy przy stole. Pani Grażyna z gracją kroiła schabowego, a ja czułam się jak na egzaminie. – A ty, Marto, co gotujesz Tomkowi na obiad? – zapytała nagle, zerkając na mnie spod okularów.
– Ostatnio zrobiłam leczo i pierogi ruskie – odpowiedziałam nieśmiało.
– Pierogi ruskie? – prychnęła. – To już nawet gotowych nie chciało ci się kupić? W moim domu zawsze były domowe kluski i rosół na niedzielę. Mój syn zasługuje na prawdziwy dom.
Tomek próbował mnie bronić: – Mamo, Marta świetnie gotuje. Poza tym oboje pracujemy, nie zawsze jest czas na wielkie gotowanie.
Ale ona tylko machnęła ręką. – Praca, praca… A kto zadba o rodzinę? Ty wiesz, Marta, że kobieta powinna dbać o dom? Ja dla mojego męża codziennie gotowałam dwudaniowy obiad i jeszcze ciasto na deser.
Czułam, jak łzy napływają mi do oczu. Próbowałam się uśmiechnąć, ale w środku wszystko we mnie krzyczało. Czy naprawdę jestem taka beznadziejna? Czy naprawdę nie zasługuję na Tomka?
Po powrocie do naszego mieszkania rzuciłam się na łóżko i rozpłakałam. Tomek usiadł obok mnie i przytulił mnie mocno.
– Przepraszam cię za nią – szepnął. – Ona taka już jest. Ale ja cię kocham i to się liczy.
Chciałam w to wierzyć. Ale z każdym kolejnym spotkaniem było coraz gorzej. Pani Grażyna krytykowała wszystko: mój wygląd („Za chuda jesteś, pewnie nic nie jesz”), mój styl życia („Kobieta powinna mieć dzieci przed trzydziestką”), a nawet moją pracę („Pracujesz w marketingu? To takie… niepoważne”).
W święta zaprosiła nas do siebie. Przy stole siedziała cała rodzina: jej mąż pan Zbigniew, siostra Tomka – Ania z mężem i dwójką dzieci. Wszyscy patrzyli na mnie z ciekawością, a pani Grażyna co chwilę rzucała kąśliwe uwagi.
– Marta, a ty kiedy planujesz dzieci? Bo Ania już dwójkę ma, a ty ciągle tylko ta praca i praca…
Zacisnęłam pięści pod stołem. – Na razie chcemy z Tomkiem nacieszyć się sobą – odpowiedziałam spokojnie.
– No tak… Teraz wszyscy tylko myślą o sobie – westchnęła teatralnie.
Po kolacji pomogłam sprzątać ze stołu. Pani Grażyna spojrzała na mnie surowo:
– Wiesz, Marta… Ja wiem, że ty się starasz. Ale kobieta powinna mieć instynkt. Powinna wiedzieć, co zrobić, żeby dom pachniał obiadem i żeby mąż był szczęśliwy.
Nie wytrzymałam.
– A może szczęście to coś więcej niż rosół na niedzielę? Może ważniejsze jest to, że się kochamy i wspieramy?
Spojrzała na mnie zaskoczona. Przez chwilę milczała.
– Ty jeszcze jesteś młoda… Jeszcze nie rozumiesz – powiedziała cicho.
Wróciliśmy do domu w milczeniu. Tomek był wściekły.
– Nie pozwolę jej cię tak traktować! – krzyczał. – Jeśli trzeba, zerwę z nią kontakt!
Ale ja wiedziałam, że to nie takie proste. To jego matka. Nie mogłam go zmuszać do wyboru między mną a rodziną.
Zaczęłam unikać spotkań rodzinnych. Coraz częściej kłóciliśmy się z Tomkiem o jego mamę. On próbował ją tłumaczyć: „Ona miała ciężkie życie”, „Chce dla mnie dobrze”. Ale ja czułam się coraz bardziej samotna.
Pewnego dnia zadzwoniła do mnie Ania, siostra Tomka.
– Marta… Wiem, że mama jest trudna. Ale ona naprawdę cię lubi. Tylko nie umie tego okazać.
Roześmiałam się przez łzy.
– Jeśli to jest lubienie, to wolę nie wiedzieć, jak wygląda nielubienie.
Ania westchnęła.
– Daj jej czas. Ona musi się nauczyć nowej roli. Ty też jesteś dla niej wyzwaniem.
Zaczęłam się zastanawiać: może rzeczywiście za bardzo się przejmuję? Może powinnam być twardsza?
Postanowiłam spróbować jeszcze raz. Zaprosiłam panią Grażynę do nas na obiad. Ugotowałam tradycyjny rosół i schabowego według przepisu mojej babci.
Przyszła punktualnie, z miną jakby szła na egzekucję. Usiadła przy stole i zaczęła jeść w milczeniu.
– Dobre – powiedziała w końcu cicho. – Ale następnym razem dodaj więcej pietruszki do rosołu.
Uśmiechnęłam się przez łzy. Może to był początek?
Dziś wiem jedno: walka o akceptację rodziny partnera to nieustanny kompromis między własną godnością a chęcią bycia częścią czyjegoś świata. Czy warto poświęcać siebie dla czyjegoś uznania? Czy miłość naprawdę wystarczy, by przetrwać rodzinne konflikty?
A wy? Jak radzicie sobie z trudnymi relacjami w rodzinie partnera? Czy warto walczyć o akceptację za wszelką cenę?