Samotność po sześćdziesiątce: Czy naprawdę jestem już nikomu niepotrzebna?

— Mamo, przecież wiesz, że nie mamy miejsca — głos Kasi brzmiał twardo, choć wyczuwałam w nim nutę zmęczenia. Stałam w jej kuchni, ściskając w dłoniach kubek z herbatą, jakby to miał być ostatni ciepły przedmiot, który trzymam w życiu. Za oknem padał deszcz, a ja czułam, jakby każda kropla uderzała prosto w moje serce.

— Ale ja nie proszę o wiele… Może chociaż na jakiś czas? — próbowałam jeszcze raz, choć wiedziałam, że odpowiedź już zapadła.

Kasia spojrzała na mnie z rezygnacją. — Mamo, dzieci mają swoje pokoje, Tomek pracuje z domu. Ty przecież masz swoje mieszkanie. To nie jest tak, że cię nie chcemy… Po prostu… — urwała i spuściła wzrok.

Wyszłam na klatkę schodową z poczuciem, że zostawiam za sobą nie tylko dom córki, ale i resztki nadziei. W windzie spojrzałam w lustro. Zmarszczki wokół oczu wydawały się dziś głębsze niż zwykle. „Może rzeczywiście jestem już tylko problemem?” — przemknęło mi przez myśl.

Odkąd zmarł mój mąż, Janek, wszystko się zmieniło. Przez 42 lata byliśmy razem — kłóciliśmy się, śmialiśmy, planowaliśmy wakacje nad Bałtykiem i wspólnie martwiliśmy się o dzieci. Kiedy odszedł nagle na zawał, świat nagle ucichł. Dzieci — Kasia i Michał — mają swoje życia. Michał mieszka w Poznaniu i widujemy się rzadko. Kasia jest bliżej, ale zawsze zabiegana.

Początkowo próbowałam sobie radzić. Chodziłam na spacery do parku, rozmawiałam z sąsiadką Zosią przez balkon. Ale Zosia zachorowała i wyprowadziła się do syna pod Warszawę. Zostałam sama. Każdy dzień wyglądał podobnie: kawa, śniadanie, telewizja, krótki spacer do sklepu. Wieczorem długie godziny ciszy.

Pewnego dnia zadzwoniłam do Michała.

— Mamo, wszystko w porządku? — zapytał automatycznie.

— Michałku… może mogłabym przyjechać do was na dłużej? Tak bardzo mi was brakuje.

Zapadła cisza.

— Mamo, wiesz… Ania jest teraz w ciąży, dużo się dzieje… Może przyjedziesz na weekend? Ale na stałe to chyba nie damy rady.

Odkładając słuchawkę czułam się jak intruz we własnej rodzinie. Przecież całe życie byłam dla nich — gotowa na każde wezwanie, zawsze z obiadem i dobrą radą. Teraz zostałam sama z pustym mieszkaniem i wspomnieniami.

Zaczęłam coraz częściej płakać bez powodu. W nocy budziłam się i słuchałam ciszy. Czasem miałam wrażenie, że słyszę kroki Janka w przedpokoju albo jego śmiech z kuchni. Ale to były tylko złudzenia.

Któregoś dnia zadzwoniła do mnie sąsiadka z parteru, pani Halina.

— Pani Marysiu, może pójdziemy razem na spacer? Tak ciężko samej siedzieć w domu.

Zgodziłam się bez przekonania. Spacerowałyśmy po osiedlu, rozmawiałyśmy o dawnych czasach. Halina też była wdową. Miała córkę w Niemczech i wnuki widywała raz do roku.

— Wie pani co? My musimy się trzymać razem — powiedziała pewnego dnia Halina. — Dzieci mają swoje życie. My musimy znaleźć swoje.

Zaczęłyśmy chodzić razem na zajęcia do domu kultury: gimnastykę dla seniorów, warsztaty rękodzieła. Poznałam tam kilka kobiet w podobnej sytuacji: Jadwigę po rozwodzie, Teresę opiekującą się chorym mężem, Elżbietę, która straciła syna w wypadku.

Poczułam ulgę — nie jestem sama ze swoją samotnością. Ale wieczorami wracały myśli: „Czy naprawdę tak ma wyglądać reszta mojego życia? Bez rodziny przy stole? Bez wnuków biegających po mieszkaniu?”

Próbowałam rozmawiać z Kasią o tym, jak się czuję.

— Mamo, przecież masz znajome, masz zajęcia… Nie możesz ciągle żyć naszym życiem! — powiedziała zirytowana.

Zabolało mnie to bardziej niż chciałam przyznać. Czy rzeczywiście jestem egoistką? Czy powinnam nauczyć się być sama?

Pewnego wieczoru zadzwonił Michał.

— Mamo… przepraszam, że tak rzadko dzwonię. Wiem, że ci ciężko. Ale my naprawdę nie mamy warunków… Może spróbujesz znaleźć coś dla siebie? Może wolontariat?

Wzięłam głęboki oddech. Wolontariat? Ja? Przecież całe życie byłam dla innych… Ale może właśnie to jest sposób?

Zgłosiłam się do biblioteki osiedlowej jako wolontariuszka. Pomagam dzieciom w odrabianiu lekcji, czytam bajki przedszkolakom. Zaczęłam czuć się potrzebna — choćby przez chwilę.

Ale samotność wraca wieczorami. Czasem patrzę na zdjęcia rodziny i zastanawiam się: gdzie popełniłam błąd? Czy mogłam wychować dzieci inaczej? Czy powinnam była bardziej dbać o własne potrzeby?

Dziś mam 67 lat i stoję na rozdrożu. Z jednej strony wiem, że muszę nauczyć się żyć dla siebie. Z drugiej — tęsknię za bliskością rodziny bardziej niż kiedykolwiek.

Czasem pytam siebie: czy naprawdę jestem już nikomu niepotrzebna? Czy samotność to kara za to, że całe życie byłam dla innych?

A Wy? Jak sobie radzicie z samotnością? Czy można jeszcze znaleźć szczęście po sześćdziesiątce?