„Od kiedy zachorowałam, dzieci dzwonią codziennie. Ale czy to naprawdę troska?” – Historia pani Krystyny z Poznania

– Krystyna, nie możesz tak siedzieć sama całymi dniami! – głos mojej córki, Agnieszki, rozbrzmiewał w słuchawce z niepokojem, który jeszcze rok temu byłby dla mnie powodem do wzruszenia. Teraz jednak, kiedy słyszę jej troskę, czuję w środku dziwny chłód. Czy ona naprawdę się martwi? Czy może to tylko gra?

Siedzę przy oknie w moim mieszkaniu na Jeżycach i patrzę na szare niebo nad Poznaniem. Od kiedy lekarz powiedział mi, że mam początki choroby Parkinsona, świat jakby zwolnił. Zawsze byłam energiczna – po śmierci męża sama wychowałam trójkę dzieci. Pracowałam w szkole jako nauczycielka matematyki, a wieczorami szyłam ubrania na zamówienie, żeby starczyło na wszystko. Teraz moje ręce drżą, a ja coraz częściej zapominam, gdzie położyłam klucze.

Jeszcze dwa lata temu dzieci wpadały do mnie od święta – na Wielkanoc, Boże Narodzenie, czasem na imieniny. Zawsze spieszyły się do swoich spraw. Agnieszka prowadzi własny salon kosmetyczny na Wildzie i wiecznie nie ma czasu. Michał pracuje w Warszawie w jakiejś korporacji i przyjeżdża tylko na pogrzeby albo chrzciny. Najmłodsza, Ola, mieszka z chłopakiem pod Poznaniem i rzadko dzwoniła.

A teraz? Od kiedy dowiedzieli się o mojej chorobie, telefon dzwoni codziennie. – Mamo, jak się czujesz? – pyta Agnieszka. – Mamo, czy byłaś dziś u lekarza? – dopytuje Michał. Ola wysyła mi SMS-y: „Pamiętaj o lekach!”. Niby powinnam być wdzięczna. Ale coś we mnie się buntuje.

Pamiętam dzień, kiedy wszystko się zmieniło. Był listopad, padał deszcz ze śniegiem. Siedzieliśmy wszyscy przy stole – pierwszy raz od lat cała trójka przyszła razem. Zrobili mi herbatę, przynieśli ciasto z cukierni. Rozmawialiśmy o pogodzie, o polityce. A potem Agnieszka nagle zapytała:

– Mamo, a czy masz już testament?

Zamarłam. Michał spojrzał na nią z wyrzutem, ale Ola tylko spuściła wzrok.

– Po co wam to wiedzieć? – zapytałam ostrożnie.

– No wiesz… Chcemy mieć pewność, że wszystko jest uporządkowane – tłumaczyła Agnieszka. – Żeby potem nie było nieporozumień.

Od tamtej pory nie mogę pozbyć się wrażenia, że każde ich „Jak się czujesz?” ma drugie dno. Że patrzą na mnie jak na starą kobietę z trzypokojowym mieszkaniem w centrum miasta.

Kiedyś byłam dla nich wszystkim. Pamiętam, jak Michał miał ospę i nie spałam trzy noce z rzędu, żeby go doglądać. Jak Agnieszka płakała po pierwszym zawodzie miłosnym i tuliła się do mnie na kanapie. Jak Ola uczyła się jeździć na rowerze i przewróciła się prosto w pokrzywy – wtedy pierwszy raz zobaczyłam ją płaczącą z bólu i dumy jednocześnie.

A teraz? Czuję się jak przeszkoda do usunięcia.

Ostatnio Agnieszka przyszła z narzeczonym. Zaczęli oglądać mieszkanie – niby przypadkiem zaglądali do każdego pokoju.

– Mamo, a może byś zamieniła mieszkanie na mniejsze? – zaproponowała nagle. – Tu jest za dużo schodów dla ciebie.

– Dobrze mi tu – odpowiedziałam chłodno.

Narzeczony Agnieszki uśmiechnął się sztucznie:

– Wie pani, teraz takie mieszkania to skarb…

Zrobiło mi się niedobrze. Przypomniałam sobie rozmowy sąsiadek na klatce: „Moje dzieci tylko czekają aż umrę”, „Syn już pytał o akt własności”. Zawsze myślałam: „Moje takie nie będą”.

A jednak…

W nocy nie mogę spać. Przewracam się z boku na bok i myślę: może przesadzam? Może naprawdę się martwią? Ale potem przypominam sobie ich spojrzenia, szeptane rozmowy w kuchni.

Pewnego dnia Ola przyszła sama. Usiadła przy stole i długo milczała.

– Mamo… Przepraszam za tamtą rozmowę o testamencie. To Agnieszka naciskała… Ja po prostu boję się cię stracić.

Spojrzałam jej w oczy i zobaczyłam łzy. Może ona jedna jeszcze pamięta, że jestem matką, a nie tylko właścicielką mieszkania?

Ale potem zadzwonił Michał:

– Mamo, musimy poważnie porozmawiać o twojej przyszłości. Może dom opieki?

Zamarłam. Dom opieki? Ja? Jeszcze niedawno sama prowadziłam dom dla pięciu osób!

Czuję się jak przedmiot do przestawienia z miejsca na miejsce. Jakby moje życie już się skończyło i zostały tylko formalności do załatwienia.

Czasem myślę: może powinnam wszystko przepisać na Olę? Albo oddać mieszkanie komuś obcemu? Ale przecież to moje dzieci…

Wczoraj zadzwoniła Agnieszka:

– Mamo, kocham cię. Chcę tylko twojego dobra.

Ale ja już nie wiem, co to znaczy „dobre” dla mnie.

Czy naprawdę jestem tylko przeszkodą? Czy dzieci potrafią jeszcze kochać bezinteresownie?

Może to ja jestem niesprawiedliwa? A może świat naprawdę tak bardzo się zmienił?

Czy ktoś z was też czuje czasem ten chłód w sercu, gdy bliscy nagle stają się obcy?

Czy jeszcze można ufać rodzinie?