Cisza, której nikt nie rozumie: Moje życie bez gości
— Mamo, przecież to tylko kawa! — głos mojej córki, Agaty, odbijał się echem od ścian kuchni. Stała w progu, z torbą zakupów i uśmiechem, który miał rozbroić każdą moją wymówkę. Ale ja już od dawna nie dawałam się rozbrajać.
Mam 65 lat i nie znoszę gości w domu. Wiem, jak to brzmi. Wiem, że dla wielu ludzi dom to miejsce spotkań, śmiechu, zapachu ciasta i rozmów do późna. Ale dla mnie dom to twierdza. Moje miejsce. Moja cisza. I nie chcę, żeby ktoś ją naruszał.
— Agata, mówiłam ci już sto razy: spotkajmy się w kawiarni albo pójdźmy na spacer do parku. Nie musisz tu przychodzić — odpowiedziałam, starając się ukryć irytację.
— Ale przecież tu jest najwygodniej! — upierała się. — Poza tym, babcia zawsze zapraszała wszystkich do siebie. Pamiętasz te niedziele?
Pamiętałam aż za dobrze. Te niedziele były dla mnie koszmarem. Matka biegała między kuchnią a salonem, a ja czułam się jak intruz we własnym pokoju. Goście wszędzie: na kanapie, przy stole, nawet w moim łóżku zostawiali okruchy ciasta i zapach tanich perfum. Po każdej takiej niedzieli sprzątałam do późna, a potem płakałam w poduszkę, bo nikt nie pytał mnie o zdanie.
Może dlatego teraz tak bardzo bronię swojej przestrzeni. Może dlatego zamykam drzwi na dwa zamki i nie otwieram nikomu bez zapowiedzi.
Agata westchnęła ciężko i rzuciła torbę na stół.
— Wiesz co? Ty naprawdę jesteś niemożliwa! — rzuciła z wyrzutem.
Nie odpowiedziałam. Zamiast tego zaczęłam układać jabłka w misce, jedno po drugim, jakby od tego zależał porządek świata.
Mój syn, Tomek, już dawno przestał próbować mnie odwiedzać. Odkąd wyprowadził się do Warszawy, dzwoni tylko od święta. Czasem mam wrażenie, że czuje ulgę, że nie musi tu przyjeżdżać. Może boi się tej mojej ciszy? Może pamięta te kłótnie z ojcem o to, kto ma wynosić śmieci albo dlaczego znowu nie ma obiadu na czas?
Mój mąż zmarł pięć lat temu. Zostałam sama w trzypokojowym mieszkaniu na Pradze. Cisza była wtedy jak ciężka kołdra — przytłaczała mnie, ale dawała też poczucie bezpieczeństwa. Przez pierwsze miesiące nie wpuszczałam nikogo. Nawet sąsiadka z naprzeciwka przynosiła mi zakupy pod drzwi i zostawiała je bez słowa.
Z czasem nauczyłam się tej ciszy słuchać. Stała się moją przyjaciółką. W niej mogłam płakać bez świadków, śmiać się z głupich seriali i rozmawiać sama ze sobą bez poczucia winy.
Ale świat tego nie rozumie. Ludzie pytają: „Nie nudzi ci się? Nie boisz się samotności?” A ja odpowiadam: „Nie boję się siebie”.
Najgorzej jest w święta. Wszyscy chcą być razem, a ja czuję się wtedy jak zwierzę w klatce. Agata nalega na wspólne gotowanie pierogów, Tomek przyjeżdża z nową dziewczyną i wszyscy udają, że jesteśmy szczęśliwą rodziną. A ja liczę minuty do końca tej farsy.
W zeszłym roku zrobiłam coś okrutnego — wyjechałam na Wigilię do Zakopanego. Sama. Bez nikogo. Agata była wściekła:
— Jak mogłaś nam to zrobić? Przecież to rodzinne święta!
A ja po raz pierwszy od lat czułam się wolna. Siedziałam w pensjonacie przy oknie i patrzyłam na śnieg spadający na dachy domów. Nikt mnie nie pytał o przepisy na barszcz ani nie komentował mojej choinki.
Wiem, że ludzie mnie oceniają. Sąsiadki plotkują na klatce:
— Ta Nowakowa to dziwna jakaś… Nikogo do siebie nie wpuszcza!
Ale czy naprawdę muszę tłumaczyć się z tego, jak chcę żyć?
Czasem myślę o tym, co by było, gdybym była inna. Gdybym potrafiła cieszyć się gwarem i śmiechem dzieci biegających po mieszkaniu. Gdybym umiała piec ciasta dla wnuków i zapraszać sąsiadki na kawę.
Ale potem przypominam sobie te wszystkie razy, kiedy ktoś przekraczał próg mojego domu bez pytania. Te wszystkie chwile, kiedy czułam się niewidzialna we własnym życiu.
Moja siostra Basia jest moim przeciwieństwem. U niej zawsze pełno ludzi — dzieci, wnuki, sąsiedzi z psem i kotem. Kiedyś próbowała mnie przekonać:
— Ela, życie jest za krótkie na samotność! Otwórz się trochę!
Ale ja już nie umiem inaczej. Może to egoizm? Może strach? A może po prostu potrzeba kontroli nad własnym światem?
Czasem nachodzi mnie myśl: co będzie ze mną za kilka lat? Kto poda mi szklankę wody, jeśli zachoruję? Kto przyjdzie z pomocą?
Ale potem patrzę na swoje mieszkanie — czyste, uporządkowane, pełne ciszy — i czuję spokój.
Dziś Agata znowu zadzwoniła:
— Mamo, może jednak wpadnę na chwilę?
— Nie dziś, kochanie — odpowiedziałam łagodnie. — Spotkajmy się jutro w parku.
Położyłam słuchawkę i usiadłam przy oknie. Patrzyłam na ludzi spieszących się do pracy, matki z dziećmi, starszych panów z psami.
Może jestem dziwna. Może jestem samotna. Ale czy naprawdę każdy musi żyć tak samo? Czy prawo do własnej ciszy to luksus czy kara?
Czasem zastanawiam się: czy gdybym pozwoliła komuś wejść do mojego świata, byłabym szczęśliwsza? A może właśnie ta cisza jest wszystkim, czego naprawdę potrzebuję?