Samotność w czterdziestce: Wyjazd w góry, który zmienił wszystko
– Naprawdę uważasz, że to jest życie? – zapytałam siebie na głos, patrząc na swoje odbicie w oknie, za którym rozciągała się nocna panorama Warszawy. W ręku trzymałam kieliszek czerwonego wina, a na stole przede mną leżał kawałek tortu z supermarketu. Czterdzieste urodziny. Miały być wyjątkowe, a były… puste. Telefon milczał. Mama zadzwoniła rano, brat wysłał SMS-a z życzeniami. Kilka koleżanek z pracy napisało coś na Facebooku. I tyle. Siedziałam sama w swoim nowoczesnym mieszkaniu na Mokotowie, otoczona designerskimi meblami i ciszą, która bolała bardziej niż jakikolwiek hałas.
Nie jestem typem osoby, która lubi narzekać. Zawsze byłam silna, niezależna, ambitna. Kariera prawniczki pochłonęła mnie bez reszty. Przez lata powtarzałam sobie, że jeszcze zdążę – na miłość, na rodzinę, na dzieci. Ale czas płynął nieubłaganie. Kiedyś wydawało mi się, że mam wszystko pod kontrolą. Teraz czułam się jak pasażer w rozpędzonym pociągu, który nie wie, dokąd jedzie.
Nazajutrz obudziłam się z bólem głowy i jeszcze większym ciężarem na sercu. Przez cały dzień chodziłam rozdrażniona. W pracy nie mogłam się skupić, a koleżanka z biura – Ania – zapytała mnie nawet, czy wszystko w porządku. Skłamałam, że tak. Wieczorem wróciłam do pustego mieszkania i zaczęłam płakać. Po raz pierwszy od lat pozwoliłam sobie na słabość.
Wtedy podjęłam decyzję: muszę wyjechać. Oderwać się od wszystkiego, od pracy, od miasta, od siebie samej. Zarezerwowałam pokój w małym pensjonacie w Zakopanem. Spakowałam plecak i pojechałam.
Pierwsze dni były trudne. Góry przytłaczały mnie swoją potęgą i ciszą. Chodziłam na długie spacery po lesie, patrzyłam na Tatry i czułam się jeszcze bardziej samotna niż w Warszawie. Wieczorami siadałam w pustej jadalni pensjonatu i słuchałam rozmów innych gości – rodzin z dziećmi, zakochanych par, grup przyjaciół. Ja byłam sama.
Pewnego wieczoru do mojego stolika dosiadł się starszy mężczyzna – pan Władysław. Miał ciepłe oczy i pogodny uśmiech.
– Pani tu sama? – zapytał.
– Tak… – odpowiedziałam niepewnie.
– To dobrze – powiedział z przekornym błyskiem w oku. – Samotność jest czasem potrzebna, żeby usłyszeć własne myśli.
Zaczęliśmy rozmawiać. Okazało się, że pan Władysław co roku przyjeżdża w góry od śmierci żony. Opowiadał mi o swoim życiu – o miłości, stracie, o tym, jak nauczył się być sam ze sobą.
– Najtrudniej jest zaakceptować to, czego nie możemy zmienić – powiedział pewnego wieczoru. – Ale jeszcze trudniej jest zmienić to, co zaakceptowaliśmy zbyt wcześnie.
Te słowa nie dawały mi spokoju przez całą noc. Zrozumiałam wtedy, że przez lata godziłam się na samotność, bo tak było łatwiej. Nie musiałam ryzykować rozczarowania ani bólu.
Następnego dnia wybrałam się na długą wędrówkę szlakiem na Giewont. Po drodze spotkałam młodą kobietę – Kasię – która zgubiła mapę i poprosiła mnie o pomoc. Szłyśmy razem przez kilka godzin, rozmawiając o życiu. Kasia była po rozwodzie, samotnie wychowywała syna.
– Myślałam, że jak zostanę sama po trzydziestce, to już po mnie – śmiała się gorzko. – Ale wiesz co? Najgorsze są te wszystkie oczekiwania innych ludzi. Że powinnaś mieć męża, dzieci, dom…
Zrozumiałam wtedy, że nie jestem jedyna ze swoimi lękami i rozczarowaniami.
Wieczorem zadzwoniła mama.
– Martwię się o ciebie – powiedziała cicho.
– Mamo… ja też się martwię o siebie – odpowiedziałam szczerze po raz pierwszy od lat.
Rozmawiałyśmy długo o tym, jak wyglądało moje dzieciństwo, o ojcu, który odszedł do innej kobiety, kiedy miałam dziesięć lat. O tym, jak mama musiała być silna dla mnie i brata.
– Może za bardzo cię nauczyłam być samodzielną… – westchnęła mama.
– Może… ale to nie twoja wina – odpowiedziałam.
Po tej rozmowie poczułam ulgę. Jakby ktoś zdjął mi z ramion ciężar lat milczenia i udawania.
Ostatniego dnia pobytu w górach poszłam do małej kawiarni na Krupówkach. Przy stoliku obok siedział mężczyzna mniej więcej w moim wieku i czytał książkę Olgi Tokarczuk. Uśmiechnął się do mnie nieśmiało.
– Też pani lubi Tokarczuk? – zapytał.
– Uwielbiam – odpowiedziałam i po raz pierwszy od dawna poczułam motyle w brzuchu.
Rozmawialiśmy przez dwie godziny o literaturze, podróżach i życiu w Warszawie. Okazało się, że Michał jest nauczycielem historii i też przyjechał tu odpocząć od wszystkiego.
Wymieniliśmy się numerami telefonów. Kiedy wracałam do pensjonatu, czułam się lekka jak nigdy wcześniej.
Po powrocie do Warszawy zaczęliśmy się spotykać z Michałem coraz częściej. Nie wiem jeszcze, dokąd nas to zaprowadzi. Ale wiem jedno: już nie boję się samotności. Bo samotność to nie wyrok – to szansa na poznanie siebie i ludzi wokół.
Czasem myślę: ile jeszcze takich kobiet jak ja siedzi wieczorami w pustych mieszkaniach i boi się przyznać do swoich uczuć? Czy naprawdę musimy udawać przed światem silne i niezależne za wszelką cenę? Może warto czasem pozwolić sobie na słabość…