Po prostu ktoś obok – historia z Nowolipek

Luty. Szary, lodowaty, niemy. Siedzę na ławce pod sklepikiem w parku na Nowolipkach, zmarznięte dłonie chowam głęboko w kieszeniach starej kurtki. Jeszcze latem to miejsce tętniło życiem – dzieciaki jadły lody, śmiały się, kłóciły o filmy i gry. Jesienią przychodzili tu robotnicy w pomarańczowych kamizelkach – przekąsić coś, pogadać o tym, kto zwolnił się z pracy, kto się ożenił, komu już brakuje sił. Teraz jestem tu tylko ja i cisza, którą przerywa szelest plastikowej torby z tanim piwem.

– Znowu tu siedzisz? – głos mojej matki dźwięczy mi w głowie, choć jej tu nie ma. – Zamiast szukać pracy, włóczysz się po parkach jak bezdomny!

Mam na imię Michał. Mam trzydzieści dwa lata i od dwóch miesięcy jestem bezrobotny. Wcześniej pracowałem w magazynie na Pradze, ale firma padła. Próbowałem znaleźć coś nowego, ale wszędzie słyszę to samo: „Dam znać” albo „Mamy już komplet”. W domu atmosfera jest gęsta jak śmietana. Ojciec milczy, matka narzeka, młodsza siostra patrzy na mnie z pogardą. Każdy dzień zaczynam od kawy i przeglądania ogłoszeń, a kończę na tej ławce, patrząc na pusty park.

Dziś jest szczególnie zimno. Zastanawiam się, czy wracać do domu, czy jeszcze trochę posiedzieć. Nagle słyszę kroki. Ktoś siada obok mnie – starsza kobieta w granatowym płaszczu, z siwymi włosami upiętymi w kok.

– Dzień dobry – mówi cicho. – Przeszkadzam?

Kręcę głową. Przez chwilę milczymy razem.

– Wie pan… – zaczyna niepewnie – …czasem dobrze jest mieć kogoś obok. Nawet jeśli się nie rozmawia.

Patrzę na nią zaskoczony. Uśmiecha się smutno i wyciąga z torby termos.

– Chce pan herbaty? Z malinami.

Przyjmuję kubek z wdzięcznością. Ciepło rozlewa się po moim ciele.

– Mam na imię Zofia – mówi po chwili. – Mój mąż zawsze powtarzał, że nie ma nic gorszego niż samotność. A ja myślałam, że przesadza…

Zastanawiam się, czy powiedzieć jej o sobie. O tym, jak bardzo czuję się bezużyteczny, jak bardzo boję się wracać do domu, gdzie czeka tylko rozczarowanie i pretensje.

– Michał – odpowiadam tylko.

Zofia kiwa głową ze zrozumieniem.

– Mój syn wyjechał do Niemiec – mówi nagle. – Rzadko dzwoni. Czasem myślę, że zapomniał o mnie zupełnie.

Siedzimy tak jeszcze dłuższą chwilę. W końcu Zofia wstaje.

– Będę tu jutro o tej samej porze – mówi cicho. – Jeśli pan będzie chciał…

Patrzę za nią długo. Po raz pierwszy od miesięcy czuję coś innego niż pustkę.

Następnego dnia wracam na ławkę. Zofia już czeka z herbatą i kawałkiem domowego ciasta. Rozmawiamy o wszystkim i o niczym: o jej młodości w powojennej Warszawie, o mojej pracy w magazynie, o tym, jak bardzo zmieniło się miasto. Z dnia na dzień staje się dla mnie kimś bliskim – kimś, kto nie ocenia, nie wymaga, po prostu jest.

W domu nadal jest ciężko. Matka coraz częściej wybucha:

– Ile jeszcze będziesz siedział na naszym garnuszku? Może byś coś zrobił ze swoim życiem!

Ojciec tylko wzdycha i wychodzi do pracy jeszcze przed świtem. Siostra zamyka się w swoim pokoju i udaje, że mnie nie zna.

Zaczynam unikać domu coraz bardziej. Spędzam całe dnie z Zofią – pomagamy sobie nawzajem: ja noszę jej zakupy, ona gotuje dla mnie obiady i opowiada historie z dawnych lat. Czasem śmiejemy się tak głośno, że aż przechodnie patrzą na nas ze zdziwieniem.

Pewnego dnia Zofia przynosi list od syna.

– Napisał, że przyjedzie na Wielkanoc – mówi z drżącym głosem.

Widzę łzy w jej oczach i czuję ukłucie zazdrości – ja nie mam nikogo, kto by za mną tęsknił.

Wkrótce potem dostaję telefon z agencji pracy: jest oferta w hurtowni spożywczej na Woli. Nie jest to praca marzeń, ale lepsze to niż nic.

– Powinieneś spróbować – mówi Zofia. – Jesteś młody, dasz radę.

Idę na rozmowę kwalifikacyjną ze ściśniętym żołądkiem. Udaje się – dostaję pracę od przyszłego tygodnia.

W domu matka nie kryje ulgi:

– No widzisz! Wystarczyło trochę chcieć!

Ale ja wiem swoje – to nie praca mnie uratowała, tylko ktoś obok. Ktoś taki jak Zofia.

W Wielkanoc idę do parku z koszykiem pełnym jajek i babki wielkanocnej. Zofia siedzi już na ławce z synem i jego rodziną. Macham jej z daleka i czuję dziwny ucisk w gardle – radość pomieszaną ze smutkiem.

Wracam do domu późnym popołudniem. Siadam przy oknie i patrzę na szare ulice Nowolipek.

Czy naprawdę wystarczy po prostu ktoś obok? Czy to możliwe, że najważniejsze rzeczy w życiu dzieją się wtedy, gdy najmniej się ich spodziewamy?

Może każdy z nas potrzebuje czasem tylko tyle: obecności drugiego człowieka.