Między modlitwą a gniewem: Moja droga przez rodzinne burze
– Znowu to samo, Michał! – głos mamy przeszył ciszę kuchni jak nóż. – Dlaczego nie możesz być choć trochę jak twój brat?
Zacisnąłem pięści pod stołem. Siedziałem naprzeciwko Pawła, który z udawaną skromnością patrzył w talerz. Wiedziałem, że zaraz powie coś, co jeszcze bardziej mnie zaboli.
– Mamo, daj spokój – mruknął, ale w jego głosie słychać było satysfakcję. – Michał ma swoje tempo.
Tempo. Słowo-klucz mojego życia. Zawsze za wolno, za mało, za późno. Paweł był złotym dzieckiem: olimpijczyk z matematyki, stypendysta, chłopak z własnym samochodem na studiach. Ja? Ledwo zdałem maturę, pracowałem w sklepie spożywczym na osiedlu i nie miałem pojęcia, co chcę robić dalej.
– Michał, czy ty w ogóle się starasz? – Mama nie dawała za wygraną.
Wtedy pierwszy raz od dawna poczułem łzy pod powiekami. Wstałem gwałtownie, krzesło zaskrzypiało na kafelkach.
– Idę się przejść – rzuciłem i wyszedłem bez słowa.
Na klatce schodowej pachniało kurzem i starym linoleum. Zbiegłem po schodach, wyszedłem na dwór. Było już ciemno, latarnie rzucały żółte plamy na chodnik. Szukałem powietrza, które nie pachniałoby rozczarowaniem.
Wtedy przypomniałem sobie babcię Zosię. Kiedy byłem dzieckiem i płakałem po kłótni z Pawłem, brała mnie za rękę i prowadziła do swojego pokoju. Tam, przy małym ołtarzyku z figurką Matki Boskiej, szeptała modlitwy. „Zaufaj Bogu, Michałku. On wie, co robi” – powtarzała.
Usiadłem na ławce pod blokiem i zamknąłem oczy. Zacząłem szeptać pod nosem: „Ojcze nasz…”. Słowa płynęły same, jakby ktoś inny mówił je za mnie. Poczułem ulgę – pierwszy raz od tygodni.
Następnego dnia w pracy byłem rozkojarzony. Pani Halina z warzywniaka spojrzała na mnie z troską:
– Coś taki smutny, Michałku?
Wzruszyłem ramionami.
– W domu znowu wojna – przyznałem cicho.
– A próbowałeś się pomodlić? – zapytała niespodziewanie.
Spojrzałem na nią zdziwiony.
– Babcia zawsze mówiła, że modlitwa pomaga – dodała.
Uśmiechnąłem się blado. Może to znak?
Wieczorem znów usiadłem na łóżku i zacząłem się modlić. Tym razem nie tylko za siebie – za mamę, żeby przestała porównywać mnie do Pawła; za Pawła, żeby przestał być taki pewny siebie; za tatę, żeby w końcu zauważył, że istnieję.
Modlitwa stała się moim codziennym rytuałem. Zauważyłem, że mniej się złoszczę, łatwiej mi wybaczać. Ale rodzina nie zmienia się od razu.
Pewnego wieczoru usłyszałem przez drzwi rozmowę rodziców:
– Może przesadzamy z tym porównywaniem? – zapytał tata cicho.
– Chcę tylko, żeby Michał miał lepsze życie – odpowiedziała mama ze łzami w głosie.
Poczułem ukłucie żalu i… współczucia. Może ona naprawdę się martwi?
Kilka dni później Paweł wrócił do domu z Warszawy. Przy stole atmosfera była napięta jak struna.
– Michał, słyszałem, że dostałeś awans w sklepie – powiedział nagle Paweł.
Zamarłem. Mama spojrzała na mnie zaskoczona.
– Tak… Kierownik zaproponował mi prowadzenie zmiany – odpowiedziałem niepewnie.
– Gratulacje – powiedział Paweł szczerze. – To duża odpowiedzialność.
Nie wiedziałem, co powiedzieć. Po raz pierwszy poczułem się doceniony przez brata.
Wieczorem podszedł do mnie w korytarzu.
– Przepraszam, że czasem bywam dupkiem – powiedział cicho. – Po prostu… zawsze chciałem być najlepszy. Ale widzę, że ty też walczysz o swoje.
Patrzyliśmy na siebie przez chwilę w milczeniu. Potem uśmiechnąłem się lekko.
– Dzięki, Paweł. To dla mnie ważne.
Od tamtej pory coś się zmieniło. Mama rzadziej porównywała nas do siebie. Tata zaczął pytać mnie o pracę i plany na przyszłość. Paweł dzwonił częściej, pytał o radę w sprawach sercowych (kto by pomyślał!).
Modlitwa nie rozwiązała wszystkich problemów jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Ale dała mi spokój i siłę do rozmowy z rodziną bez gniewu i żalu. Zacząłem wierzyć, że jestem wystarczający taki, jaki jestem.
Czasem siadam wieczorem przy oknie i patrzę na światła miasta. Szeptam krótką modlitwę wdzięczności i myślę o babci Zosi: „Zaufaj Bogu”.
Czy naprawdę trzeba być idealnym synem lub bratem? A może wystarczy być sobą i znaleźć własny sposób na szczęście? Co wy o tym myślicie?