Dziesięć lat marzeń: Nasz syn i propozycja, która zmieniła wszystko

– Mamo, musimy porozmawiać. To ważne.

Zatrzymałam się w pół kroku, z wiadrem farby w ręku. Piotr malował sufit w salonie, a ja właśnie kończyłam ostatnią ścianę w naszej sypialni. Przez dziesięć lat budowaliśmy ten dom – cegła po cegle, wieczorami po pracy, w weekendy, rezygnując z wakacji i nowych ubrań. Każda rysa na ścianie miała swoją historię. Każdy gwóźdź wbity przez Piotra był jak obietnica: „Będziemy tu szczęśliwi”.

Michał stał w progu, z torbą podróżną i miną, której nie widziałam u niego od lat. Był naszym jedynym dzieckiem. Wyjechał na studia do Warszawy i od tamtej pory wracał rzadko – zawsze zabiegany, zawsze z telefonem przy uchu. Teraz patrzył na mnie tak, jakby miał mi zaraz powiedzieć coś, co złamie mi serce.

– Co się stało? – zapytałam cicho.

Piotr odłożył wałek i podszedł do nas. W powietrzu czuć było zapach świeżej farby i napięcie, które rosło z każdą sekundą.

– Mamo… Tato… Dostałem propozycję pracy w Londynie. To ogromna szansa. Ale…

Zawiesił głos. Spojrzał na mnie, potem na Piotra. W jego oczach widziałam strach i nadzieję jednocześnie.

– Ale co? – Piotr był zawsze bardziej bezpośredni ode mnie.

– Chciałbym… żebyście pojechali ze mną. Tam jest zupełnie inne życie. Możecie sprzedać ten dom, kupić coś mniejszego w Anglii. Będziemy razem. Nie chcę was zostawiać samych tutaj.

Poczułam, jak wiadro wyślizguje mi się z rąk. Farba rozlała się po podłodze, ale nie zwróciłam na to uwagi. W głowie miałam tylko jedno: dziesięć lat marzeń właśnie stanęło pod znakiem zapytania.

– Michał… – zaczęłam, ale głos mi się załamał.

Piotr spojrzał na mnie pytająco. Wiedziałam, że dla niego dom to coś więcej niż cztery ściany. To miejsce, gdzie po śmierci jego ojca sadziliśmy jabłonie. Gdzie uczyliśmy Michała jeździć na rowerze po błotnistych ścieżkach. Gdzie każda deska na tarasie była wspomnieniem wspólnej pracy.

– Synu – powiedział Piotr powoli – myślisz, że tak po prostu zostawimy wszystko?

Michał spuścił głowę.

– Wiem, że to trudne… Ale tam będziemy mieli siebie. Tutaj…

Przerwał, bo wiedział, że nie musi kończyć. Odkąd Michał wyjechał, dom był pusty. Rozmawialiśmy o tym nocami – o ciszy, która bolała bardziej niż samotność.

Wieczorem siedzieliśmy przy kuchennym stole. Michał opowiadał o Londynie: o możliwościach, o nowym życiu. Piotr słuchał w milczeniu, a ja patrzyłam na ich twarze i czułam się rozdarta na pół.

– Mamo, tato… Ja naprawdę chcę być blisko was – powtarzał Michał.

– A my chcieliśmy być blisko ciebie – odpowiedziałam cicho. – Dlatego budowaliśmy ten dom.

Następne dni były jak życie w zawieszeniu. Piotr chodził po ogrodzie i przycinał gałęzie drzew, jakby chciał zapamiętać każdy szczegół tego miejsca. Ja przeglądałam stare zdjęcia: Michał z pierwszym rowerem, Piotr z młotkiem w ręku, ja z brzuchem ciążowym pod jabłonią.

Wieczorami kłóciliśmy się szeptem:

– Nie możemy tego sprzedać! – syczał Piotr. – To nasz dom!

– A jeśli Michał już nigdy tu nie wróci? Zostaniemy sami?

– On chce nas zabrać do siebie! To przecież piękne!

– Ale to nie jest nasze życie! Nie znamy Anglii! Nie mamy tam nikogo!

Czułam się jak rozbitek na morzu decyzji bez brzegu w zasięgu wzroku.

Pewnej nocy obudziłam się i zobaczyłam Piotra siedzącego przy oknie. Palił papierosa – pierwszy raz od lat.

– Boisz się? – zapytałam cicho.

– Boję się wszystkiego – odpowiedział. – Że stracimy dom. Że stracimy Michała. Że stracimy siebie.

Przytuliłam go mocno. Wiedziałam, że musimy podjąć decyzję razem.

Następnego dnia usiedliśmy z Michałem przy stole.

– Synu – zaczęłam – kochamy cię ponad wszystko. Ale ten dom to całe nasze życie. Nie możemy go tak po prostu zostawić.

Michał milczał długo. W końcu powiedział:

– Rozumiem… Ale czy mogę tu wracać? Czy to będzie jeszcze mój dom?

Piotr spojrzał mu prosto w oczy:

– Zawsze będziesz tu mile widziany. Zawsze będziesz naszym synem.

Michał wyjechał tydzień później. Pożegnanie było bolesne – łzy mieszały się ze śmiechem i wspomnieniami. Przez kolejne miesiące pisaliśmy do siebie codziennie, rozmawialiśmy przez Skype’a. Dom był cichy, ale już nie pusty – bo wiedzieliśmy, że to nasz wybór.

Czasem wieczorami wychodzę na taras i patrzę na światła Krakowa w oddali. Myślę o tym, ile kosztuje spełnienie marzeń i czy dom to miejsce czy ludzie, którzy go tworzą.

Czy można mieć wszystko? Czy trzeba wybierać między marzeniami a rodziną? Może właśnie te pytania sprawiają, że jesteśmy naprawdę żywi.