Dom, którego nie mogli odziedziczyć – Ostatnia decyzja samotnego życia

– Znowu dzwonią? – pytam siebie w myślach, słysząc natarczywy dźwięk telefonu. Odkładam kubek z herbatą na parapet i patrzę przez okno na ogród, który kiedyś tętnił życiem. Teraz tylko wiatr porusza gałęziami starej jabłoni. Dzwonek nie ustaje. W końcu podnoszę słuchawkę.

– Ciociu, musimy porozmawiać – głos mojej siostrzenicy, Magdy, jest chłodny i wyrachowany. – Wujek już dawno nie żyje, a ty jesteś sama. Może czas pomyśleć o przyszłości? O tym domu…

Zaciskam palce na słuchawce. Słyszę w jej głosie tę samą nutę, którą słyszałam już tyle razy: niepokój podszyty chciwością. Od śmierci Andrzeja minęło już osiem lat, a oni – moja rodzina – pojawiają się tylko wtedy, gdy trzeba coś załatwić albo wyczuć, czy już jestem gotowa oddać im to, co zbudowaliśmy z Andrzejem przez całe życie.

– Magdo, dom to nie tylko cegły i dach – mówię cicho. – To wspomnienia, to życie…

– Wiem, ciociu, ale przecież nie będziesz tu wiecznie sama. Może lepiej sprzedać dom i zamieszkać gdzieś bliżej nas? Albo…

Rozłączam się bez słowa. Nie chcę słuchać tych pustych obietnic. Wiem, że nie chodzi im o mnie. Chodzi o to, co zostanie po mnie.

Wieczorem siadam przy starym stole w kuchni. Przede mną leży testament Andrzeja i moje notatki. Przeglądam je powoli, palcami śledząc znajome pismo męża: „Dla Hani – wszystko, co mamy. Kocham cię.” Łzy cisną mi się do oczu.

Pamiętam dzień, w którym Andrzej zmarł. Był listopad, zimny i szary. Siedziałam przy jego łóżku w szpitalu w Radomiu. Trzymał mnie za rękę i szeptał: „Nie daj się im, Haniu. Ten dom to nasze życie.” Obiecałam mu wtedy, że nie pozwolę nikomu go zniszczyć.

Ale teraz jestem sama. Dzieci nie mieliśmy. Rodzina – bratowa z Warszawy, siostrzenica z Krakowa – pojawiają się tylko wtedy, gdy trzeba coś załatwić albo wyczuć, czy już jestem gotowa oddać im to, co zbudowaliśmy z Andrzejem przez całe życie.

W ciągu dnia próbuję zająć myśli – pielęgnuję ogród, czytam książki, rozmawiam z sąsiadką Zosią przez płot. Ale wieczorami wraca pustka. I lęk: co będzie dalej? Czy naprawdę zostanę tu sama do końca?

Kilka dni później Magda przyjeżdża bez zapowiedzi. Stoi w drzwiach z uśmiechem wymuszonym jak tania maska.

– Ciociu! Jak się czujesz? – pyta przesadnie troskliwie.

– Tak jak zwykle – odpowiadam chłodno.

– Może zrobię ci herbaty? Pogadamy…

Patrzę na nią uważnie. Widzę jej spojrzenie błądzące po ścianach, po meblach, po obrazach Andrzeja.

– Magdo, powiedz wprost, po co przyjechałaś.

Milczy chwilę.

– Chcemy ci pomóc… Z mamą myślałyśmy… Może powinnaś już pomyśleć o domu spokojnej starości? Tam będziesz miała opiekę…

Śmieję się gorzko.

– A dom? Co z domem?

– No… Można by go sprzedać. Podzielilibyśmy się pieniędzmi…

Wstaję gwałtownie.

– Wyjdź – mówię cicho. – Nie chcę was widzieć.

Magda patrzy na mnie zaskoczona, potem jej twarz twardnieje.

– I tak kiedyś umrzesz sama! – rzuca przez ramię wychodząc.

Drzwi trzaskają głośno. Siadam na schodach i płaczę jak dziecko.

Następnego dnia idę do notariusza. W głowie mam tylko jedno: nie pozwolę im dostać tego domu. Rozważam różne opcje: przekazać dom fundacji? Przekazać sąsiadce Zosi? A może gminie na dom dziecka?

Notariusz patrzy na mnie z powagą.

– Pani Hanno, to pani decyzja. Proszę się zastanowić spokojnie.

Wracam do pustego domu i czuję ciężar tej decyzji. Przez kolejne dni rozmawiam z Zosią.

– Haniu, ja bym się nie mieszała… Rodzina to rodzina…

– Ale jaka rodzina? Oni tylko czekają na moją śmierć!

Zosia milknie. Wie dobrze, jak wyglądały moje relacje z rodziną po śmierci Andrzeja: coraz rzadsze telefony, coraz mniej odwiedzin, coraz więcej pytań o testament.

Wieczorami piszę listy do Andrzeja. Opowiadam mu o wszystkim: o Magdzie, o strachu przed samotnością, o gniewie i żalu.

„Andrzeju,
Nie wiem już, co robić. Boję się być sama, ale jeszcze bardziej boję się tego, że wszystko to, co budowaliśmy razem, trafi w ręce ludzi, którzy nigdy tego nie docenili. Czy dobrze robię? Czy powinnam wybaczyć rodzinie ich chciwość?”

Pewnego dnia dostaję list polecony od Magdy. Grozi mi sądem o zachowek.

Zanoszę list do Zosi.

– Widzisz? Nawet nie próbują udawać…

Zosia kiwa głową ze współczuciem.

W nocy długo nie mogę zasnąć. Wspominam Andrzeja: jego ciepłe dłonie, zapach tytoniu i śmiech rozbrzmiewający w ogrodzie podczas letnich wieczorów. Przypominam sobie nasze rozmowy o przyszłości: „Haniu, nawet jeśli zostaniesz sama – pamiętaj: dom to nie tylko ściany. To twoje serce.”

Rano podejmuję decyzję. Idę do notariusza i przekazuję dom fundacji pomagającej dzieciom z domów dziecka. Czuję ulgę i smutek jednocześnie.

Wieczorem siedzę na ganku i patrzę na zachód słońca nad ogrodem. Dzwoni telefon – tym razem nie odbieram.

Piszę ostatni list do Andrzeja:
„Kochany,
Zrobiłam to. Dom trafi tam, gdzie będzie potrzebny najbardziej. Może dzieci poczują tu choć trochę szczęścia? Może ktoś pokocha te ściany tak jak my?”

Patrzę na stare fotografie: Andrzej uśmiechnięty przy kominku; ja w ogrodzie z koszem jabłek; wspólne święta przy stole pełnym ludzi…

Czy dobrze zrobiłam? Czy samotność jest ceną za wolność od chciwości innych? A może powinnam była wybaczyć rodzinie i dać im drugą szansę?

Czasem zastanawiam się: czy dom bez ludzi to jeszcze dom? Co wy byście zrobili na moim miejscu?