Wyrzucona z domu za ciążę: Po latach rodzice proszą mnie o ratunek

– Nie wracaj tu więcej! – głos mamy drżał, ale jej oczy były twarde jak stal. Stałam w przedpokoju, ściskając w dłoniach cienką kurtkę i torbę z kilkoma rzeczami. Tata patrzył przez okno, jakby nie mógł znieść mojego widoku. W brzuchu czułam dziwny ciężar – nie tylko przez dziecko, które nosiłam pod sercem, ale przez strach i wstyd, który mnie paraliżował.

Miałam wtedy osiemnaście lat. Matura za pasem, plany na studia w Warszawie, marzenia o własnym mieszkaniu i podróżach. Wszystko runęło w jednej chwili, gdy na teście ciążowym pojawiły się dwie kreski. Piotr był przerażony, ale powiedział: „Poradzimy sobie”. Ja nie byłam tego taka pewna.

Kiedy powiedziałam rodzicom, najpierw była cisza. Potem krzyk. Potem płacz. Mama powtarzała: „Zawiodłaś nas. Jak mogłaś?”. Tata tylko zaciskał pięści. Przez tydzień nie odzywali się do mnie słowem. A potem – tamtego wieczoru – kazali mi się spakować i wyjść.

Piotr mieszkał z matką na blokowisku na Pradze. Przyjęła mnie bez słowa wyrzutu, choć widziałam w jej oczach lęk o syna i przyszłość. Spaliśmy na rozkładanej kanapie w kuchni, bo jego młodsza siostra zajmowała jedyny pokój dziecięcy. Piotr rzucił technikum i poszedł do pracy na budowie. Ja próbowałam skończyć szkołę zaocznie, ale mdłości i zmęczenie sprawiały, że coraz częściej zostawałam w domu.

Były dni, kiedy miałam ochotę krzyczeć z bezsilności. Gdy patrzyłam na swoje odbicie w oknie tramwaju, widziałam dziewczynę z podkrążonymi oczami i rozczochranymi włosami. Czułam się niewidzialna dla świata – jakby moje życie przestało się liczyć.

– Mamo, mogę zadzwonić? – zapytałam kiedyś Piotra matkę.
– Lepiej nie – odpowiedziała cicho. – Twoja mama powiedziała mi przez telefon, że nie chce mieć z tobą kontaktu.

Wtedy po raz pierwszy poczułam prawdziwą rozpacz. Przez kilka tygodni nie wychodziłam z łóżka. Piotr próbował mnie pocieszać:
– Zobaczysz, jeszcze będzie dobrze. Zrobimy wszystko dla naszego dziecka.

Urodziłam Zosię w maju, tuż przed maturą. Poród był szybki i bolesny – pamiętam tylko białe światło szpitalnych lamp i głos położnej: „Gratulacje, jest zdrowa”. Piotr płakał ze szczęścia. Ja czułam się pusta i wykończona.

Nie było kwiatów od rodziców ani gratulacji od babci. Przez pierwsze miesiące żyliśmy jak na wojnie – Piotr pracował po dwanaście godzin dziennie, ja uczyłam się do matury między karmieniami i przewijaniem Zosi. Czasem brakowało nam na jedzenie; raz Piotr sprzedał swoją starą gitarę, żeby kupić mleko dla małej.

Zdałam maturę ledwo-ledwo. Nauczycielka polskiego powiedziała mi potem:
– Jesteś silniejsza niż myślisz, Marto.

Zosia rosła szybko. Miała czarne włoski po Piotrze i wielkie niebieskie oczy jak ja. Gdy pierwszy raz się uśmiechnęła, pomyślałam: „Dla niej warto”.

Minęły lata. Piotr awansował na brygadzistę, ja skończyłam studia zaoczne z pedagogiki – wieczorami pisałam prace zaliczeniowe przy kuchennym stole, a Zosia rysowała obok mnie kredkami. W końcu wynajęliśmy własne dwupokojowe mieszkanie na Targówku.

Czasem śniło mi się rodzinny dom: zapach pierogów mamy, śmiech taty przy stole… Budziłam się wtedy z bólem serca i łzami w oczach.

Przez dziesięć lat moi rodzice nie odezwali się ani razu. Nie przyszli na chrzest Zosi, nie zadzwonili na moje urodziny. Babcia czasem przemycała wieści przez kuzynkę: „Twoja mama płacze po nocach”, „Tata chodzi smutny”. Ale dumni byli za bardzo, żeby wyciągnąć rękę.

Aż pewnego dnia zadzwonił telefon.

– Marta? Tu mama…

Zamarłam. Jej głos był cichy, jakby starszy o sto lat.

– Tata jest chory… Rak trzustki… Nie mamy pieniędzy na leczenie…

Słuchałam jej słów jak przez mgłę. Przez chwilę chciałam odłożyć słuchawkę – przecież przez tyle lat byłam dla nich nikim! Ale potem spojrzałam na Zosię bawiącą się lalkami na dywanie i poczułam coś dziwnego: współczucie? Tęsknotę?

– Przyjedźcie jutro – powiedziałam tylko.

Wieczorem opowiedziałam wszystko Piotrowi.
– I co teraz? – zapytał.
– Nie wiem…

Rodzice przyjechali następnego dnia rano. Mama była blada i wychudzona; tata ledwo chodził o lasce. Zosia patrzyła na nich z ciekawością.

– To twoja babcia i dziadek – powiedziałam jej cicho.

Mama rozpłakała się na mój widok.
– Przepraszam… Tak bardzo żałuję…

Tata milczał długo, aż w końcu wyszeptał:
– Byłem głupi…

Przez kilka godzin rozmawialiśmy o wszystkim i o niczym. O chorobie taty, o moim życiu, o Zosi. Mama prosiła o pomoc finansową na leczenie; tata nie patrzył mi w oczy.

W nocy długo nie mogłam zasnąć. W głowie kłębiły mi się pytania: Czy powinnam im pomóc? Czy wybaczyć? Czy można naprawić coś tak bardzo zepsutego?

Piotr przytulił mnie mocno.
– To twoja decyzja – szepnął.

Następnego dnia pojechałam z mamą do szpitala. Pomogłam załatwić papiery do NFZ-u, dałam pieniądze na leki. Tata spojrzał na mnie pierwszy raz od lat:
– Dziękuję…

Nie wiem, czy kiedykolwiek będziemy rodziną jak dawniej. Blizny zostały – we mnie i w nich. Ale patrząc na Zosię bawiącą się z dziadkiem w szachy, czuję coś na kształt nadziei.

Czy można naprawdę wybaczyć przeszłość? Czy rodzina to coś więcej niż krew? Może warto spróbować jeszcze raz…