Noc, w której straciłam wszystko, ale odnalazłam siebie – Moja walka o wolność i godność
— Nie wytrzymam już ani chwili dłużej! — krzyknęłam w myślach, kiedy kolejny raz poczułam ból na policzku. Andrzej stał nade mną, zaciśnięte pięści, oczy pełne furii. Dzieci płakały w kącie, a ja wiedziałam, że jeśli nie zrobię czegoś teraz, już nigdy nie będę miała odwagi.
— Znowu ci się nie podoba? — wrzasnął. — Może powinnaś się nauczyć być wdzięczna!
Nie odpowiedziałam. W mojej głowie kłębiły się myśli: „To nie może być moje życie. To nie może być dom dla moich dzieci.” Wzięłam głęboki oddech, spojrzałam na Maję i Kubusia skulonych przy ścianie. Ich oczy były pełne strachu. To dla nich musiałam być silna.
Czekałam, aż Andrzej wyjdzie do kuchni. Wtedy chwyciłam kurtki dzieci, portfel i telefon. Wybiegliśmy na klatkę schodową. Serce waliło mi jak oszalałe. Bałam się, że usłyszy trzask drzwi, że nas dogoni. Ale biegliśmy po schodach jakby od tego zależało nasze życie — bo tak właśnie było.
Na dworze było zimno, listopadowy wiatr przeszywał na wskroś. Dzieci tuliły się do mnie, a ja nie wiedziałam, dokąd pójść. Mama zawsze powtarzała: „Małżeństwo to świętość, trzeba znosić wszystko dla dobra rodziny.” Ale czy to naprawdę było dobro? Czy bicie i upokorzenia to cena za rodzinę?
Wybrałam numer do mamy. Drżącym głosem powiedziałam:
— Mamo… muszę uciec od Andrzeja. On… on mnie bije.
Po drugiej stronie zapadła cisza.
— Aniu, przesadzasz. Każdy ma czasem gorszy dzień. Nie rób wstydu rodzinie — usłyszałam chłodno.
Łzy napłynęły mi do oczu. Zostałam sama. Z dziećmi. Bez domu.
Przez kilka godzin błąkaliśmy się po ulicach Warszawy. Przechodnie mijali nas obojętnie, nikt nie zapytał, czy potrzebujemy pomocy. W końcu znalazłam ławkę przy placu Wilsona. Usiadłam, przytuliłam dzieci i zaczęłam płakać. Maja szeptała:
— Mamusiu, boję się…
— Już dobrze, kochanie. Już dobrze… — próbowałam ją uspokoić, choć sama byłam przerażona.
Wtedy przypomniałam sobie o koleżance z liceum – Kasi. Nie rozmawiałyśmy od lat, ale wiedziałam, że mieszka niedaleko.
Wybrałam jej numer. Po kilku sygnałach odebrała.
— Anka? O tej porze? Co się stało?
— Kasiu… Przepraszam, że tak nagle… Potrzebuję pomocy. Nie mam gdzie pójść…
Nie pytała o szczegóły. Po dziesięciu minutach była już przy nas z ciepłymi kocami i gorącą herbatą w termosie.
— Chodźcie do mnie — powiedziała stanowczo.
W jej mieszkaniu dzieci zasnęły natychmiast na kanapie. Ja siedziałam przy stole i nie mogłam przestać płakać.
— Anka, musisz coś z tym zrobić — powiedziała Kasia cicho. — Nie możesz wracać do niego.
— Ale co ja zrobię? Nie mam pracy, pieniędzy… Mama mnie nie chce…
Kasia złapała mnie za rękę.
— Masz mnie. Pomogę ci znaleźć pracę i mieszkanie socjalne. Są fundacje dla kobiet w twojej sytuacji.
Przez kolejne dni załatwiałyśmy formalności: zgłoszenie na policji, wniosek o mieszkanie interwencyjne, rozmowy z psychologiem. Każda rozmowa bolała jak otwieranie świeżej rany.
Andrzej wydzwaniał, groził mi SMS-ami:
— Jeśli zabierzesz mi dzieci, pożałujesz!
Bałam się każdego dźwięku telefonu, każdego stukotu na klatce schodowej.
Mama przysłała mi tylko krótką wiadomość: „Nie licz na naszą pomoc. Sama sobie wybrałaś taki los.”
Były chwile, gdy chciałam się poddać. Gdy patrzyłam na śpiące dzieci i myślałam: „Może lepiej byłoby wrócić? Przynajmniej miałyby dach nad głową…” Ale wtedy przypominałam sobie ich przerażone twarze tamtej nocy.
Po miesiącu dostałyśmy z dziećmi pokój w domu samotnej matki na Pradze. Nie było luksusów – łóżko piętrowe, mały stolik, wspólna kuchnia i łazienka na korytarzu. Ale to był nasz azyl.
Zaczęłam szukać pracy – sprzątałam biura wieczorami, pomagałam starszym sąsiadkom robić zakupy. Każda złotówka była na wagę złota.
Maja zaczęła rysować kolorowe domki i uśmiechnięte postacie – pierwszy raz od miesięcy widziałam ją uśmiechniętą.
Kasia odwiedzała nas regularnie:
— Jesteś niesamowita, Anka — mówiła. — Tyle przeszłaś i nadal walczysz.
Nie czułam się niesamowita. Czułam się zmęczona i samotna. Ale każdego dnia budziłam się z myślą: „Dziś dam radę jeszcze jeden dzień.” I tak dzień po dniu budowałam nasze nowe życie od zera.
Po pół roku dostałam pracę jako pomoc nauczycielki w przedszkolu. Dzieci były szczęśliwe – miały nowe koleżanki i kolegów, a ja poczułam pierwszy raz od dawna coś na kształt nadziei.
Czasem jeszcze budzę się w nocy zlękniona dźwiękiem telefonu czy stukotem za drzwiami. Czasem tęsknię za rodziną – za mamą, która kiedyś była moją opoką.
Ale wiem jedno: tamtej nocy straciłam wszystko – dom, rodzinę, poczucie bezpieczeństwa – ale odnalazłam siebie i siłę, o której nie miałam pojęcia.
Czy naprawdę trzeba upaść na samo dno, żeby odkryć własną wartość? Czy każda z nas musi przejść przez piekło samotności i odrzucenia, żeby nauczyć się kochać siebie?