Nigdy nie sądziła, że po rozwodzie będę aż tak walczył o siebie

— Michał, czy ty naprawdę myślisz, że tak można żyć? — głos Magdy drżał od złości i rozczarowania. Stała w progu naszego wynajmowanego mieszkania na Pradze, z walizką w ręku i oczami pełnymi łez. — Ja już nie mogę… Nie chcę tak dłużej.

Wtedy jeszcze nie rozumiałem, jak bardzo jej słowa zmienią moje życie. Wydawało mi się, że to tylko kolejna kłótnia, jakich wiele w ostatnich miesiącach. Ale tym razem było inaczej. Magda wyszła i nie wróciła. Zostawiła mnie samego z naszymi marzeniami, rachunkami i pustką, której nie potrafiłem wypełnić.

Zaczęliśmy razem tak niewinnie. Dwoje młodych nauczycieli — ona polonistka, ja uczyłem historii. Poznaliśmy się na szkoleniu w Krakowie i od razu poczuliśmy, że jesteśmy dla siebie stworzeni. Przeprowadziliśmy się do Warszawy, wynajęliśmy kawalerkę i snuliśmy plany: własny dom, dzieci, podróże po Europie. Nasze pensje były skromne, ale wierzyliśmy, że miłość wystarczy.

Z czasem jednak życie zaczęło nas przygniatać. Magda coraz częściej narzekała na zmęczenie i brak perspektyw. Ja próbowałem dorabiać korepetycjami, ale pieniędzy wciąż brakowało. Wieczorami siedzieliśmy przy kuchennym stole i liczyliśmy każdy grosz. Czasem śmialiśmy się z tego absurdu, ale coraz częściej milczeliśmy.

— Michał, może powinniśmy spróbować czegoś innego? — zapytała pewnego wieczoru. — Może wyjechać za granicę?

Nie chciałem o tym słyszeć. Polska była moim domem, a szkoła — moim miejscem na ziemi. Magda czuła się coraz bardziej uwięziona. Zaczęła spędzać więcej czasu poza domem, wracała późno, tłumacząc się spotkaniami z koleżankami z pracy.

Pewnej nocy obudziłem się i zobaczyłem ją siedzącą na parapecie z papierosem w ręku. Nigdy wcześniej nie paliła.

— Co się dzieje? — spytałem cicho.

— Nie wiem już, kim jesteśmy — odpowiedziała bez emocji. — Chyba się pogubiliśmy.

Kilka tygodni później Magda odeszła. Zostawiła mi kartkę: „Przepraszam. Muszę zacząć od nowa”.

Pierwsze dni po jej odejściu były jak sen na jawie. Chodziłem do pracy jak automat, wracałem do pustego mieszkania i patrzyłem w ścianę. Koledzy ze szkoły pytali, co się stało, ale nie potrafiłem odpowiedzieć. Rodzina dzwoniła coraz rzadziej — chyba bali się mojej rozpaczy.

Najgorsze przyszło po miesiącu, gdy właściciel mieszkania podniósł czynsz. Nie miałem wyboru — musiałem się wyprowadzić do starego pokoju u rodziców w Piasecznie. Miałem trzydzieści cztery lata i poczucie totalnej porażki.

Mama próbowała mnie pocieszać:

— Michałku, wszystko się ułoży…

Ale ja nie wierzyłem już w żadne „wszystko”. Każdy dzień był walką o przetrwanie. W szkole unikałem rozmów o życiu prywatnym. Uczniowie patrzyli na mnie z litością — wiedzieli, że coś jest nie tak.

Pewnego dnia spotkałem Magdę na ulicy. Szła z jakimś mężczyzną, śmiała się głośno. Zobaczyła mnie i na chwilę zamilkła.

— Cześć… — powiedziała niepewnie.

— Cześć — odpowiedziałem sztywno.

Chciałem zapytać: „Dlaczego?”, „Czy jeszcze mnie kochasz?”, „Czy żałujesz?”. Ale słowa ugrzęzły mi w gardle.

Po tym spotkaniu długo nie mogłem dojść do siebie. Zacząłem pić więcej niż zwykle. Wieczorami przeglądałem nasze stare zdjęcia i zastanawiałem się, gdzie popełniłem błąd.

Któregoś dnia ojciec usiadł obok mnie przy kuchennym stole.

— Michał… życie to nie bajka. Każdy czasem upada. Ważne, żeby umieć wstać.

Wtedy po raz pierwszy od dawna poczułem coś na kształt nadziei. Zacząłem powoli odbudowywać swoje życie. Zapisałem się na terapię, wróciłem do biegania po lesie. W pracy zacząłem angażować się w nowe projekty.

Ale samotność nie odpuszczała. Wieczory były najgorsze — cisza bolała bardziej niż krzyk Magdy podczas naszych kłótni.

Czasem zastanawiam się, czy gdybyśmy wtedy mieli więcej pieniędzy albo odwagi do zmian, wszystko potoczyłoby się inaczej. Czy można odbudować siebie po takim upadku? Czy warto jeszcze wierzyć w nowe początki?

Może ktoś z was zna odpowiedź.