Dwie sieroty i dom pełen szczęścia — jak los wszystko ułożył
— Kinga, czy my na pewno dobrze idziemy? — zapytałam cicho, ściskając w dłoni uchwyt starej walizki. Moja siostra spojrzała na mnie z niepokojem, jej oczy były czerwone od płaczu, choć starała się być dzielna. Autobus odjechał już dawno, zostawiając nas na przystanku w środku niczego. Przed nami rozciągała się polna droga prowadząca do wioski, o której nigdy wcześniej nie słyszałyśmy.
Szłyśmy powoli, każda z własnymi myślami. Ja próbowałam sobie wyobrazić, jak będzie wyglądał nasz nowy dom, czy ci ludzie, którzy zgodzili się nas przyjąć, będą dla nas mili. Kinga była starsza ode mnie o trzy lata i zawsze próbowała mnie chronić, ale teraz widziałam, że sama ledwo trzyma się na nogach.
Kiedy dotarłyśmy pod wskazany adres, zobaczyłyśmy gwarne podwórko. Dzieci biegały wokół stołu nakrytego białym obrusem, ktoś rozstawiał talerze i śmiał się głośno. Pachniało świeżym ciastem i kwiatami z ogrodu. Przez chwilę poczułam ukłucie zazdrości — czy my też kiedyś będziemy się tak śmiać?
Zatrzymałyśmy się przy furtce. Kinga ścisnęła moją dłoń mocniej.
— Idziemy — powiedziała cicho.
Weszłyśmy na podwórko. Wszyscy nagle ucichli i spojrzeli w naszą stronę. Starsza kobieta w fartuchu podeszła do nas szybkim krokiem.
— Wy musicie być Kinga i Wioletta — powiedziała ciepłym głosem. — Jestem ciocia Zosia. Chodźcie, dzieci, już na was czekamy.
Nie wiedziałam, co powiedzieć. Czułam się jak intruz. Dzieci patrzyły na nas z ciekawością, a jeden chłopiec szepnął coś do drugiego i obaj zachichotali.
Ciocia Zosia zaprowadziła nas do kuchni. Tam przy stole siedział starszy pan z siwymi włosami — wujek Marek.
— No, dziewczynki, rozgośćcie się — powiedział z uśmiechem. — Dzisiaj są urodziny naszej Kasi. Zaraz będzie tort.
Kasia była drobną dziewczynką o rudych włosach i szerokim uśmiechu. Podeszła do nas i podała rękę.
— Cześć! Mam nadzieję, że lubicie czekoladowy tort!
Uśmiechnęłam się niepewnie. Kinga skinęła głową.
Przez cały wieczór czułam się nieswojo. Każdy gest cioci Zosi był uprzejmy, ale ja widziałam w oczach dzieci pytania: kim jesteśmy? Dlaczego tu jesteśmy? Czy zabierzemy im miejsce przy stole?
Po kolacji ciocia Zosia zaprowadziła nas do naszego pokoju na poddaszu. Był tam stary tapczan, dwa łóżka i szafa pełna ubrań po innych dzieciach.
— Mam nadzieję, że wam tu będzie dobrze — powiedziała cicho i zamknęła za sobą drzwi.
Usiadłam na łóżku i rozpłakałam się. Kinga objęła mnie ramieniem.
— Damy radę — szepnęła. — Musimy.
Pierwsze tygodnie były najgorsze. Dzieci traktowały nas jak obcych. Na śniadaniu siadały razem, a my z Kingą zawsze gdzieś z boku. Kasia próbowała z nami rozmawiać, ale inni patrzyli na nią krzywo.
Pewnego dnia usłyszałam rozmowę cioci Zosi z wujkiem Markiem:
— Marek, one są takie ciche… Nie wiem, jak im pomóc.
— Muszą mieć czas. Przecież straciły wszystko.
Te słowa bolały bardziej niż cokolwiek innego. Przypomniałam sobie pogrzeb mamy i taty — jak staliśmy z Kingą za trumną i nie wiedzieliśmy, co dalej.
Z czasem zaczęłyśmy się przyzwyczajać do nowego życia. Pomagałyśmy w ogrodzie, chodziłyśmy z Kasią do szkoły. Ale wciąż czułam się inna. Kiedy dzieci śmiały się z żartów wujka Marka, ja nie potrafiłam się śmiać razem z nimi.
Najgorszy był wieczór, kiedy Kasia przyszła do naszego pokoju zapłakana.
— Czemu wy nie chcecie się z nami bawić? — spytała przez łzy.
— To nie tak… — zaczęła Kinga, ale nie wiedziała, co powiedzieć.
— Wszyscy mówią, że przez was jest mniej miejsca i mniej jedzenia! Że zabieracie nam rodzinę!
Poczułam gulę w gardle. Przecież nie chciałyśmy nikomu nic zabierać…
Kinga podeszła do Kasi i przytuliła ją mocno.
— My też straciłyśmy rodzinę — powiedziała cicho. — Chcemy tylko mieć dom.
Od tego dnia coś się zmieniło. Kasia zaczęła nas bronić przed innymi dziećmi. Zapraszała nas do zabawy, dzieliła się swoimi sekretami. Powoli zdobywałyśmy zaufanie reszty rodzeństwa zastępczego.
Jednak prawdziwy przełom nastąpił podczas zimy. W nocy wybuchł pożar w stodole. Wszyscy wybiegliśmy na podwórko w piżamach, dzieci płakały ze strachu. Wujek Marek próbował gasić ogień wiadrem wody, a ciocia Zosia dzwoniła po straż pożarną.
Wtedy zobaczyłam, że mały Tomek został w domu — bał się wyjść przez dym. Bez zastanowienia wbiegłam po niego do środka. Kinga krzyczała za mną, ale ja wiedziałam tylko jedno: muszę go uratować.
Wybiegłam z Tomkiem na rękach tuż przed tym, jak dach zaczął się walić. Wszyscy rzucili się do nas z krzykiem i płaczem.
Od tej nocy już nikt nie mówił o nas „obce”. Byłyśmy częścią rodziny.
Dziś minęło kilka lat od tamtych wydarzeń. Mieszkamy dalej u cioci Zosi i wujka Marka. Czasem jeszcze tęsknię za dawnym życiem, ale wiem jedno: dom to nie tylko miejsce. To ludzie, którzy są gotowi walczyć o siebie nawzajem.
Często zastanawiam się: czy gdyby los potoczył się inaczej, byłabym dziś tak silna? Czy szczęście to coś danego raz na zawsze — czy może trzeba je budować każdego dnia od nowa?