„Cztery imiona, których nie wolno było wypowiadać. Tajemnica zniknięcia uczennic z podwarszawskiego liceum po latach wychodzi na jaw”
– Eusebiusz, nie możesz tego tak zostawić – szepczę do siebie, ściskając w dłoni starą, wilgotną teczkę. Palce mam zimne, serce wali jak młot. Wiem, że to, co zaraz przeczytam, zmieni wszystko. Ale czy jestem gotów? Czy po tylu latach milczenia potrafię jeszcze spojrzeć prawdzie w oczy?
Wszystko zaczęło się w 1991 roku, w Liceum Ogólnokształcącym im. Marii Skłodowskiej-Curie na obrzeżach Warszawy. Szary budynek, wiecznie cieknący dach, nauczyciele znużeni życiem i uczniowie marzący o ucieczce do wielkiego miasta. Byłem wtedy młodym woźnym – Eusebiusz Santorski, świeżo po wojsku, z głową pełną ideałów. Nie przypuszczałem, że zostanę świadkiem czegoś, co naznaczy mnie na całe życie.
Pamiętam tamten dzień jak dziś. W pokoju nauczycielskim wrzało.
– Słyszałaś? Natasza jest w ciąży! – szepnęła pani Kwiatkowska do koleżanki.
– Co ty mówisz? Przecież ona ma dopiero szesnaście lat!
– I nie tylko ona… Podobno Ola też…
Plotki rozchodziły się po szkole szybciej niż dym z papierosa w męskiej toalecie. Wkrótce okazało się, że cztery dziewczyny z jednej klasy – Natasza Nowicka, Aleksandra „Ola” Borkowska, Marta Szymańska i Julia Gajda – są w ciąży. Każda z nich inna: Natasza – cicha i zamknięta w sobie, Ola – dusza towarzystwa, Marta – prymuska z biednej rodziny, Julia – artystyczna dusza z problemami w domu.
Rodzice byli w szoku. Pani Nowicka płakała na korytarzu, pan Borkowski krzyczał na dyrektora. Wszyscy szukali winnych. Ktoś rzucił: „To przez te dzisiejsze czasy! Za dużo wolności!”
Ale nikt nie pytał dziewczyn.
Widziałem je czasem na przerwach. Siedziały razem na ławce pod oknem, trzymały się za ręce. W ich oczach był strach i coś jeszcze – jakby czekały na wyrok.
Pewnego dnia podszedłem do Julii.
– Wszystko w porządku? – zapytałem cicho.
Spojrzała na mnie tak, jakby chciała coś powiedzieć… ale tylko pokręciła głową i uciekła.
A potem zaczęły znikać.
Najpierw Natasza nie przyszła do szkoły. Potem Ola. Po tygodniu nie było już Marty ani Julii. Żadnych pożegnań, żadnych listów. Po prostu… wyparowały.
Policja wszczęła śledztwo. Przesłuchiwali wszystkich: chłopaków dziewczyn, nauczycieli, nawet mnie. Ale nikt nic nie wiedział. Albo nie chciał wiedzieć.
Szkoła opustoszała. Rodzice bali się puszczać dzieci same na lekcje. Dyrektor zamknął się w gabinecie i powtarzał: „To musi ucichnąć”.
Minęły lata. Sprawa została zamieciona pod dywan. O dziewczynach przestano mówić – jakby nigdy nie istniały.
Aż do dziś.
Przeglądając stary schowek przed planowanym remontem, znalazłem za kratką wentylacyjną teczkę owiniętą folią z logo „Społem”. W środku były zdjęcia czterech dziewczyn – uśmiechnięte twarze na tle szkolnego korytarza i jakieś dziwne notatki: plany budynku, listy nazwisk, godziny spotkań…
Na końcu – list napisany drżącą ręką Julii Gajdy:
„Jeśli ktoś to znajdzie – proszę, nie oceniajcie nas. Nie miałyśmy wyjścia.”
Czytam dalej:
„Nie planowałyśmy tego razem. Każda z nas dowiedziała się o ciąży niemal w tym samym czasie. Żadna nie miała stałego chłopaka. Żadna nie chciała powiedzieć, kto jest ojcem. Ale wszystkie zaufałyśmy tej samej osobie.”
Imię pojawia się kilka razy: Bartosz Mierzejewski – młody nauczyciel historii zatrudniony tylko na jeden rok. Przystojny, elokwentny, zawsze miał czas dla uczennic.
Julia pisze:
„Z Nataszą był opiekunem i powiernikiem; Oli pomagał z problemami w domu; Marcie obiecał korepetycje; mnie słuchał, kiedy nikt inny nie chciał słuchać o mojej matce alkoholiczce.”
Potem opisuje moment, gdy zaczęły podejrzewać, że Bartosz manipuluje każdą z nich osobno. Gdy próbowały go skonfrontować, zastraszył je:
„Powiedział, że nikt nam nie uwierzy. Że on ma znajomości i może nas zniszczyć.”
Obiecał im „schronienie” – dom jego rodziny na Mazurach, gdzie miały „przeczekać burzę”.
„Byłyśmy przerażone. Nie chciałyśmy być pośmiewiskiem całej Polski. Bałyśmy się rodziców i gazet.”
Zgodziły się.
14 marca 1991 roku Bartosz zabrał je samochodem – po dwie naraz – do starego domu pod Giżyckiem.
Julia pisze:
„Na początku wydawało się bezpiecznie… Ale drzwi zamykał od zewnątrz. Nie miałyśmy telefonu. Przyjeżdżał co kilka dni z jedzeniem i powtarzał: 'Będzie dobrze, jeśli będziecie milczeć.’”
List urywa się nagle:
„Jeśli to źle się skończy… Nie uciekłyśmy dobrowolnie. Zostałyśmy zabrane. I nie jesteśmy jedyne.”
Zamykam oczy. Przez głowę przelatują mi obrazy: dyrektor rozmawiający szeptem z Bartoszem; pani pedagog płacząca w łazience; rodzice dziewczyn stojący pod szkołą nocą…
W teczce znajduję jeszcze jeden trop: „Szukać w starej sali biologicznej – świadkowie – klasa 2C”.
Idę tam natychmiast. Klucz pasuje do zardzewiałego zamka. W kącie znajduję metalową szafkę pełną pożółkłych kartek: zeznania innych uczennic i uczniów sprzed lat.
Jedna dziewczyna pisze:
„Widziałam Bartosza z Martą w sali multimedialnej po lekcjach.”
Inny chłopak notuje:
„Zmienił mi plan korepetycji bez powodu.”
Ktoś narysował numer rejestracyjny jego fiata.
Najbardziej przeraża notatka pedagoga szkolnego:
„Zgłaszam podejrzenie niewłaściwych zachowań nauczyciela Mierzejewskiego wobec uczennic.”
Na marginesie czerwonym długopisem: „NIE RUSZAĆ – decyzja dyrektora”.
Układanka zaczyna się składać.
Ale co stało się z dziewczynami?
Jadę do urzędu gminy pod Giżyckiem. Po kilku godzinach wertowania ksiąg znajduję: Bartosz Mierzejewski odziedziczył dom letni po dziadkach w 1990 roku.
Jadę tam.
Dom ledwo stoi na fundamentach. W środku ślady obecności: stare materace, puszki po konserwach z datą 1991, dziecięcy zeszyt podpisany czterema imionami.
Otwieram go drżącymi rękami:
– Dziś nie przyjechał. Kończy się mleko.
– Słyszałam samochód, ale to nie on.
– Boli mnie brzuch.
– Musimy spróbować uciec.
Ostatnia strona napisana w pośpiechu:
„Spróbujemy dziś w nocy. Nie możemy tu zostać dłużej. Jeśli nas znajdzie… już wiesz.”
Nie ma śladów walki ani ciał. Ale są dowody wystarczające do wznowienia śledztwa.
Oddaję wszystko policji.
Po kilku miesiącach dowiaduję się: Bartosz Mierzejewski od lat mieszka pod zmienionym nazwiskiem w Czechach. Zostaje zatrzymany przez Interpol. Nigdy nie przyznaje się do winy ani nie zdradza losu dziewczyn.
Ale milczenie zostaje przerwane.
Wreszcie można wypowiedzieć ich imiona bez strachu:
Natasza. Ola. Marta. Julia.
Cztery historie wydarte zapomnieniu przez jedną starą teczkę i sumienie woźnego.
Siedzę na ławce przed szkołą i pytam sam siebie:
Czy gdybym wtedy miał więcej odwagi… czy mogłem je uratować?
A może każdy z nas czasem wybiera milczenie zamiast prawdy?
Co byście zrobili na moim miejscu?