Trzydzieści lat bycia tylko synową: List, który zmienił wszystko
– Znowu nie tak, Marto. Zupa powinna być bardziej słona – usłyszałam znajomy, chłodny głos teściowej, gdy stawiałam talerz na stole. Był listopadowy wieczór, a w kuchni pachniało rosołem i napięciem. Mój mąż, Adam, siedział przy stole z gazetą, udając, że nie słyszy. Dzieci bawiły się w swoim pokoju. Ja stałam z łyżką w ręku, czując, jak w gardle rośnie mi gula.
Trzydzieści lat temu weszłam do tego domu jako młoda dziewczyna z nadzieją, że znajdę tu rodzinę. Moja własna matka zmarła wcześnie, ojciec był zamknięty w sobie. Adam był moją przystanią, a jego rodzina – szansą na ciepło, którego tak bardzo pragnęłam. Ale od początku czułam się tu obco. Pani Helena, moja teściowa, była kobietą zasad i tradycji. Dla niej byłam zawsze „tą drugą”, synową, która powinna znać swoje miejsce.
Pamiętam pierwszy wspólny Wigilię. Siedziałam przy stole, starając się nie uronić łzy, gdy Helena poprawiała mnie przy każdym daniu. – U nas barszcz robi się inaczej – mówiła z uśmiechem, który nie sięgał oczu. Adam śmiał się nerwowo, a ja czułam się coraz mniejsza. Przez lata próbowałam zasłużyć na jej uznanie: piekłam jej ulubione ciasta, dbałam o dom, opiekowałam się nią, gdy zachorowała. Ale nigdy nie usłyszałam słowa „dziękuję”.
Z czasem nauczyłam się żyć z tym chłodem. Dla dzieci byłam matką, dla Adama żoną – ale dla Heleny zawsze tylko synową. Nawet gdy urodziła się nasza córka Zosia i syn Michał, nie poczułam zmiany. – Dobrze, że dzieci mają twoje oczy – mówiła do Adama, jakby mnie nie było.
Ostatnie lata były trudne. Helena chorowała coraz częściej, a ja przejęłam większość obowiązków domowych. Adam pracował do późna. Czasem miałam wrażenie, że jestem niewidzialna – dla wszystkich oprócz dzieci.
Kiedy Helena zmarła tej wiosny, poczułam ulgę i… wstyd. Ulgę, bo skończyło się codzienne napięcie; wstyd – bo przecież powinnam była ją kochać jak matkę. Pogrzeb był skromny. Adam płakał cicho, dzieci trzymały mnie za ręce.
Kilka dni po pogrzebie sprzątałam jej pokój. W szufladzie znalazłam kopertę zaadresowaną do mnie: „Dla Marty”. Serce zaczęło mi bić szybciej. Drżącymi dłońmi otworzyłam list.
„Marto,
Nie wiem, czy kiedykolwiek przeczytasz te słowa. Piszę je, bo nie umiem mówić o uczuciach wprost. Wiem, że przez lata byłam dla ciebie surowa i chłodna. Może nawet okrutna. Ale chciałam cię chronić – przed światem i przed sobą samą. Bałam się stracić syna i nie umiałam ci zaufać. Widziałam w tobie rywalkę, choć byłaś tylko młodą dziewczyną szukającą domu.
Dziękuję ci za wszystko: za opiekę podczas mojej choroby, za cierpliwość do moich kaprysów i za to, że dałaś Adamowi szczęście. Wiem, że nigdy nie powiedziałam ci tego wprost – ale byłaś dla mnie jak córka. Nie umiałam tego okazać.
Wybacz mi.
Helena”
Czytałam ten list kilka razy, łzy płynęły mi po policzkach. Wszystkie lata starań o akceptację nagle nabrały innego sensu. Przez trzydzieści lat żyłam w przekonaniu, że jestem tylko synową – nigdy córką. A ona… może też cierpiała? Może obie byłyśmy więźniami własnych lęków?
Wieczorem usiadłam z Adamem przy kuchennym stole.
– Znalazłam list od twojej mamy – powiedziałam cicho.
Spojrzał na mnie zaskoczony.
– Co tam napisała?
Podałam mu kartkę. Czytał długo w milczeniu.
– Wiesz… ona naprawdę cię lubiła – powiedział w końcu. – Tylko nie umiała tego pokazać.
Poczułam ulgę i żal jednocześnie.
Od tamtej pory często wracam myślami do tych lat. Czy mogłam zrobić coś inaczej? Czy gdybym była bardziej asertywna albo mniej uległa, nasze relacje byłyby inne? Czy ona naprawdę widziała we mnie córkę?
Czasem patrzę na Zosię i Michała i myślę: jak ja będę traktować ich partnerów? Czy powielę błędy Heleny? Czy potrafię być matką i teściową jednocześnie?
Może każda z nas nosi w sobie strach przed odrzuceniem i tęsknotę za akceptacją? Może najtrudniej jest powiedzieć „przepraszam” i „dziękuję” tym, którzy są najbliżej?
Czy moje starania były naprawdę daremne? A może jednak zostawiły ślad – choćby w tym jednym liście? Co wy o tym myślicie?