„To już przesada!” — Jak moje mieszkanie stało się darmowym hostelem i jak powiedziałam „dość”

– Marzena, kochana, czy moglibyśmy z Krzyśkiem przenocować u ciebie przez dwa tygodnie? Wiesz, remont u nas się przedłuża, a dzieci nie mają gdzie spać… – głos mojej siostry Ani drżał lekko w słuchawce, jakby już z góry wiedziała, że powinnam odmówić. Ale przecież nigdy nie odmawiałam. Zawsze byłam tą „dobrą ciocią”, „najlepszą siostrą”, „przyjaciółką na medal”.

Nie wiem, kiedy dokładnie moje dwupokojowe mieszkanie na warszawskim Mokotowie przestało być moim azylem. Może wtedy, gdy kuzynka Ola przyjechała na weekend i została na trzy tygodnie, bo „w stolicy tyle rzeczy do załatwienia”. Może wtedy, gdy koleżanka z pracy, Magda, poprosiła o nocleg „na jedną noc”, a potem codziennie przynosiła nowe torby z rzeczami i coraz śmielej korzystała z mojej lodówki. Albo wtedy, gdy mama wpadła „na chwilę”, żeby odpocząć po operacji kolana, a potem uznała, że przecież „u ciebie tak spokojnie, Marzenko”.

Przez długi czas tłumaczyłam sobie, że tak trzeba. Że rodzina to rodzina, a przyjaciele są po to, by sobie pomagać. Ale coraz częściej łapałam się na tym, że wracając z pracy marzę tylko o tym, żeby nikogo nie było w domu. Że zamykam się w łazience na dłużej niż potrzeba, żeby choć przez chwilę pobyć sama. Że irytuje mnie nawet dźwięk czyichś kroków na moim parkiecie.

Pewnego wieczoru wróciłam do domu po wyjątkowo ciężkim dniu. W pracy szefowa zrugała mnie za błąd w raporcie, autobus utknął w korku, a w sklepie ktoś przede mną wykupił ostatni chleb. Otworzyłam drzwi i zobaczyłam Olę siedzącą w moim fotelu – tym samym, który kupiłam sobie na trzydzieste urodziny – z nogami na stoliku i laptopem na kolanach.

– Hej! – rzuciła beztrosko. – Zrobiłam ci herbatę… Ale chyba wypiłam ostatnią torebkę. Sorry!

Poczułam, jak we mnie coś pęka. Przez chwilę miałam ochotę krzyczeć, ale tylko westchnęłam i zamknęłam się w łazience. Tam zadzwoniła Ania z prośbą o nocleg dla całej rodziny.

– Marzena…? Jesteś tam?

– Tak… – odpowiedziałam cicho.

– To jak? Możemy przyjechać?

W głowie miałam mętlik. Przecież to tylko dwa tygodnie… Ale potem przypomniałam sobie wszystkie te „tylko dwa dni”, które zamieniały się w tygodnie. Przypomniałam sobie poranki, kiedy nie mogłam spokojnie napić się kawy, bo ktoś już siedział w kuchni. Wieczory, kiedy nie mogłam obejrzeć swojego serialu, bo „dzieci muszą spać”.

– Aniu… – zaczęłam niepewnie. – Przepraszam, ale nie dam rady.

Po drugiej stronie zapadła cisza.

– Ale… Marzena… My naprawdę nie mamy gdzie pójść!

– Wiem. Ale ja też już nie mam siły. Potrzebuję trochę spokoju.

Rozłączyła się bez słowa. Przez chwilę siedziałam na zimnych kafelkach łazienki i płakałam. Ze złości na siebie, że jestem „złą siostrą”. Ze zmęczenia. Z poczucia winy.

Następnego dnia Ola oznajmiła:

– Wiesz co? Może już czas się wyprowadzić. Znalazłam pokój u znajomej.

Nie wiem, czy usłyszała moją rozmowę z Anią przez drzwi łazienki, czy po prostu wyczuła atmosferę. Uśmiechnęła się lekko i dodała:

– Dzięki za wszystko. Jesteś naprawdę super.

Kiedy została sama w mieszkaniu po raz pierwszy od miesięcy, poczułam ulgę… i pustkę. Przez kilka dni chodziłam po pokojach jak duch. Nagle miałam czas dla siebie – mogłam czytać książki do późna, pić kawę w ciszy, słuchać muzyki bez słuchawek. Ale jednocześnie czułam się winna.

Mama zadzwoniła po tygodniu:

– Marzenko… Ania mówiła mi, że jej odmówiłaś. Co się stało?

– Mamo… Ja po prostu już nie daję rady. Potrzebuję trochę przestrzeni dla siebie.

– No dobrze… Ale pamiętaj, rodzina jest najważniejsza.

Znowu poczułam ukłucie w sercu. Czy naprawdę jestem egoistką? Czy może po prostu nauczyłam się stawiać granice?

W pracy Magda zaczęła mnie unikać – chyba poczuła się urażona, że już nie zapraszam jej na noclegi po imprezach firmowych. Ania przestała odbierać telefony. Mama dzwoni rzadziej.

Czasem siedzę wieczorem przy oknie i patrzę na światła miasta. Myślę o tym wszystkim i zastanawiam się: czy naprawdę musimy zawsze być dla innych kosztem siebie? Czy można być dobrą siostrą i jednocześnie zadbać o własny spokój?

Może to jest właśnie dorosłość – nauczyć się mówić „nie”, nawet jeśli boli. Może czasem trzeba stracić kilka znajomości, żeby odzyskać siebie.

Czy wy też kiedyś musieliście postawić granicę najbliższym? Jak sobie z tym poradziliście? Czy można być szczęśliwym bez poczucia winy?