Przeznaczenie na drogach: Jak przypadkowe spotkanie zmieniło całe moje życie
– Mamo, nie jedź sama! – krzyczała za mną Ania, moja córka, kiedy zamykałam drzwi samochodu. W jej głosie słyszałam troskę, ale i zniecierpliwienie. Miała już swoje życie, swoje dzieci, a ja – wdowa od pięciu lat – coraz częściej czułam się tylko dodatkiem do rodzinnych spotkań. Tego dnia postanowiłam zrobić coś dla siebie. Spakowałam torbę, wzięłam stary aparat fotograficzny i ruszyłam nad morze. Chciałam poczuć wiatr we włosach i przypomnieć sobie, jak to jest być wolną.
Droga była pusta, a radio grało stare przeboje. Śpiewałam pod nosem, aż nagle usłyszałam dziwny dźwięk spod maski. Samochód zaczął szarpać i po chwili zatrzymał się na poboczu. Przeklęłam pod nosem. Telefon nie miał zasięgu, a wokół tylko pola i lasy. Wysiadłam i kopnęłam oponę – jakby to miało pomóc.
– Potrzebuje pani pomocy? – usłyszałam nagle głos za plecami. Odwróciłam się gwałtownie. Stał tam mężczyzna w średnim wieku, z siwymi włosami i ciepłym spojrzeniem. Miał na sobie roboczy kombinezon i trzymał w ręku klucz francuski.
– Chyba tak – odpowiedziałam niepewnie. – Samochód odmówił posłuszeństwa.
Uśmiechnął się lekko i podszedł bliżej. – Zobaczmy, co się stało. Jestem Marek.
Patrzyłam, jak zagląda pod maskę, jakby znał się na wszystkim. Przez chwilę poczułam się bezpieczna, choć przecież był zupełnie obcy. Po kilku minutach wyprostował się i otarł ręce o chusteczkę.
– To drobiazg. Pękł przewód paliwowy. Mam w samochodzie zapasowy, jeśli pani pozwoli…
Kiwnęłam głową. Marek naprawił auto w pół godziny, a ja w tym czasie opowiadałam mu o swojej podróży nad morze, o tym, jak bardzo potrzebuję tej wyprawy. On słuchał uważnie, zadawał pytania, śmiał się z moich żartów.
– Wie pani co? – powiedział nagle. – Też jadę nad morze. Może pojedziemy razem? Bezpieczniej w dwójkę.
Zawahałam się tylko przez chwilę. Było w nim coś takiego… ciepłego, znajomego. Zgodziłam się.
Podróż minęła nam na rozmowach o wszystkim: o dzieciach, o samotności po stracie bliskich, o marzeniach z młodości, które nigdy się nie spełniły. Marek opowiadał o swojej żonie, która zmarła kilka lat temu na raka, o dorosłych synach mieszkających za granicą. Czułam, jak między nami rodzi się nić porozumienia.
Dojechaliśmy do małego pensjonatu w Rewalu. Wieczorem poszliśmy na spacer po plaży. Siedzieliśmy na piasku i patrzyliśmy na fale.
– Myśli pani czasem o tym, że życie mogło potoczyć się inaczej? – zapytał cicho.
– Codziennie – odpowiedziałam szczerze. – Ale może właśnie teraz wszystko dzieje się tak, jak powinno.
Następnego dnia zadzwoniła Ania.
– Mamo, gdzie jesteś? Martwię się! – jej głos był pełen pretensji.
– Jestem nad morzem. Poznałam kogoś…
– Kogo?! Mamo, przecież ty nie znasz tego człowieka! Co ty wyprawiasz?
Poczułam się jak nastolatka przyłapana na randce. Ale nie dałam się zbić z tropu.
– Aniu, jestem dorosła. Potrzebuję trochę wolności.
Rozłączyła się bez słowa.
Wieczorem Marek zaprosił mnie na kolację do małej restauracji przy plaży. Rozmawialiśmy długo o tym, czego boimy się najbardziej: samotności na starość, braku zrozumienia ze strony dzieci, utraty sensu życia po odejściu partnera.
– Wiesz – powiedział nagle – myślę, że jeszcze możemy być szczęśliwi.
Spojrzałam mu w oczy i poczułam coś, czego nie czułam od lat: nadzieję.
Po powrocie do domu zaczęły się problemy. Ania była obrażona, wnuki patrzyły na mnie z ciekawością i lekkim rozbawieniem.
– Babciu, to prawda, że masz chłopaka? – pytała Zosia z szerokim uśmiechem.
– Może… – odpowiedziałam z przekornym uśmiechem.
Rodzina nie mogła pogodzić się z tym, że mama i babcia zaczyna nowe życie. Słyszałam szepty za plecami: „Co ona wyprawia?”, „W tym wieku…”, „To nie wypada”.
Ale ja czułam się młodsza niż kiedykolwiek wcześniej. Z Markiem spędzaliśmy coraz więcej czasu: wycieczki rowerowe po Mazurach, wspólne gotowanie pierogów w niedzielne popołudnia, długie rozmowy przy herbacie.
Pewnego dnia Ania przyszła do mnie zapłakana.
– Mamo… boję się cię stracić – wyszeptała.
Przytuliłam ją mocno.
– Nie stracisz mnie. Po prostu chcę być szczęśliwa jeszcze raz w życiu.
Z czasem rodzina zaakceptowała Marka. Wnuki go pokochały – razem budowali zamki z piasku i piekli ciasta na święta. A ja? Ja nauczyłam się znów ufać losowi.
Dziś opowiadam tę historię moim wnukom przy kominku. Najpierw nie wierzą, potem się śmieją, a na koniec proszą: „Babciu, opowiedz jeszcze raz!”.
Czasem zastanawiam się: ile razy przegapiamy szczęście tylko dlatego, że boimy się opinii innych? Czy warto rezygnować z marzeń dla świętego spokoju? Może właśnie wtedy, gdy wydaje nam się, że wszystko już za nami… los szykuje dla nas najpiękniejszą niespodziankę.