„Podzielmy tę lodówkę!” – Historia Moniki o rodzinnych granicach, które trudno wyznaczyć

– Naprawdę? Chcesz dzielić półki w lodówce jak w akademiku? – głos teściowej przeszył ciszę kuchni niczym nóż. Stałam z ręką na drzwiach lodówki, czując jak policzki płoną mi ze wstydu i złości. Mąż, Krzysiek, udawał, że nie słyszy, zajęty przewijaniem naszej dwuletniej córeczki, Hani.

– To tylko propozycja, mamo – odpowiedziałam cicho, próbując nie podnosić głosu. – Czasem trudno mi znaleźć swoje rzeczy, a Hania lubi jogurty, których potem nie mogę znaleźć…

– Kiedyś ludzie żyli razem i nikt nie robił takich problemów! – Pani Monika spojrzała na mnie z góry. – Nawet w akademiku nie dzieliliśmy półek! To jakieś nowoczesne wymysły.

Czułam, jak łzy napływają mi do oczu. Przez chwilę miałam ochotę rzucić wszystko i wybiec z mieszkania. Ale nie mogłam. Od czterech lat mieszkamy razem: ja, Krzysiek, Hania i teściowa. Nasze dwupokojowe mieszkanie na warszawskim Bródnie to wszystko, na co nas stać. Krzysiek zarabia jako kierowca miejskiego autobusu, ja od dwóch lat jestem na urlopie wychowawczym. Nawet gdybym wróciła do pracy w bibliotece, nasza sytuacja finansowa niewiele by się poprawiła.

Wszystko zaczęło się niewinnie. Po ślubie zamieszkaliśmy z teściową „na chwilę”, żeby odłożyć na wkład własny do kredytu. Potem zaszłam w ciążę, a Krzysiek stracił pracę na budowie. Teściowa powtarzała: „Nie martwcie się, damy radę”. Ale z każdym miesiącem coraz bardziej czułam się jak intruz we własnym domu.

Najgorsze były poranki. Wstawałam o szóstej, żeby przygotować Hani śniadanie. W lodówce panował chaos: moje mleko stało obok słoika z bigosem teściowej, jogurty Hani ginęły pod warstwą słoików z domowymi przetworami. Kilka razy znalazłam spleśniały ser, którego nikt się nie przyznawał. Kiedy próbowałam coś powiedzieć, słyszałam tylko: „Nie przesadzaj”.

– Może powinniśmy ustalić jakieś zasady? – zaproponowałam pewnego wieczoru Krzyśkowi.

– Daj spokój, Monika… Mama się obrazi. I tak już jest spięta przez tę całą sytuację – odpowiedział zmęczonym głosem.

Czułam się coraz bardziej samotna. Nawet rozmowy z własnym mężem przypominały stąpanie po polu minowym. Każda próba zmiany czegokolwiek kończyła się kłótnią albo cichym fochem teściowej.

Pewnego dnia Hania dostała gorączki. Zostawiłam ją na chwilę w łóżeczku i pobiegłam do kuchni po syrop. Otwieram lodówkę – syropu nie ma. Przeszukuję półki, przewracam słoiki, pytam teściową:

– Mamo, widziałaś syrop Hani?

– A to nie był ten czerwony? Wylałam go, bo myślałam, że przeterminowany.

Zamarłam. To był nowy syrop! Wybiegłam z kuchni, trzaskając drzwiami. Po raz pierwszy od dawna pozwoliłam sobie na płacz.

Wieczorem Krzysiek próbował mnie pocieszyć:

– Mama nie chciała źle…

– Ale ciągle robi coś bez pytania! – wybuchłam. – To jest nasze dziecko! Nasze życie!

Krzysiek milczał długo.

– Może rzeczywiście powinniśmy coś zmienić…

Ale nic się nie zmieniło.

Z czasem nauczyłam się ukrywać swoje rzeczy na najwyższej półce lodówki i zamykać je w plastikowych pojemnikach. Zaczęłam też unikać wspólnych posiłków – jadłam z Hanią w pokoju, tłumacząc się jej snem.

Teściowa coraz częściej komentowała moje wychowanie:

– Za moich czasów dzieci jadły wszystko! A ta twoja Hania tylko jogurty i banany…

Albo:

– Po co jej tyle książek? Lepiej byś ją nauczyła gotować!

Czułam się jak matka do niczego.

Najgorsze przyszło przed świętami Bożego Narodzenia. Teściowa zaprosiła swoją siostrę i jej rodzinę na Wigilię do nas. Bez pytania mnie o zdanie.

– Monika, upieczesz sernik? – zapytała tonem nieznoszącym sprzeciwu.

– Nie wiem, czy dam radę… Hania jest chora, a ja mam dużo pracy…

– Wszyscy mają dużo pracy! – prychnęła teściowa.

W Wigilię siedziałam przy stole jak cień samej siebie. Goście rozmawiali głośno o polityce i cenach w sklepach, a ja myślałam tylko o tym, jak bardzo chciałabym mieć własny dom. Choćby najmniejszy.

Po kolacji Krzysiek podszedł do mnie:

– Wiem, że ci ciężko… Ale mama też ma swoje przyzwyczajenia.

– A ja? Ja nie mam prawa do swoich?

Milczał. Wiedziałam, że nie chce wybierać między mną a matką.

W styczniu znalazłam ogłoszenie o pracy w pobliskiej bibliotece. Poszłam na rozmowę kwalifikacyjną – przyjęli mnie od razu. Kiedy powiedziałam o tym Krzyśkowi, ucieszył się:

– Super! Może wreszcie trochę odetchniesz.

Ale teściowa była innego zdania:

– I kto będzie odbierał Hanię z przedszkola? Ja mam swoje lata!

– Poradzimy sobie – odpowiedział Krzysiek stanowczo.

Przez chwilę poczułam nadzieję. Może teraz coś się zmieni?

Ale życie szybko sprowadziło mnie na ziemię. Po kilku tygodniach pracy wracałam do domu coraz bardziej zmęczona i rozdrażniona. Teściowa narzekała na bałagan („Kiedyś to było czysto!”), Krzysiek miał więcej nadgodzin („Muszę dorobić!”), a Hania zaczęła płakać przy rozstaniu ze mną rano.

Pewnego wieczoru usiadłam przy stole z teściową.

– Mamo… Może jednak spróbujemy podzielić tę lodówkę? Albo chociaż ustalić jakieś zasady?

Spojrzała na mnie długo.

– Ty naprawdę myślisz, że to przez lodówkę jesteś nieszczęśliwa?

Zaniemówiłam.

Może miała rację? Może problem był głębszy niż półki w lodówce? Może chodziło o granice, których nikt nie chciał uszanować?

Tamtego wieczoru długo nie mogłam zasnąć. Myślałam o swoim życiu: o marzeniach sprzed lat, o miłości do Krzyśka, która gdzieś po drodze zgubiła się między rachunkami a codziennymi kłótniami o drobiazgi.

Czasem wydaje mi się, że jestem przezroczysta – niewidzialna dla wszystkich wokół. Że moje potrzeby są mniej ważne niż potrzeby innych.

Ale czy tak musi być?

Czy naprawdę szczęście polega na tym, żeby zawsze ustępować? Czy można być szczęśliwą żoną i matką bez własnej przestrzeni?

Może ktoś z was zna odpowiedź…