Ostatnie Życzenie Syna: Moja Droga przez Polskę
– Tato, obiecaj mi, że pojedziesz rowerem przez całą Polskę. Od morza do Tatr. – Głos Janka był cichy, ale w oczach miał ten błysk, który zawsze pojawiał się, gdy marzył o czymś wielkim.
Patrzyłem na niego, leżącego w szpitalnym łóżku, podłączonego do aparatury. Wokół pachniało sterylnie, a za oknem szarzał listopadowy wieczór. Chciałem powiedzieć: „Janku, przecież to niemożliwe”, ale widziałem w jego oczach nadzieję. I wtedy, po raz pierwszy od miesięcy, nie mogłem mu odmówić.
– Obiecuję – wyszeptałem, choć głos mi się łamał.
Nie wiedziałem jeszcze wtedy, że ta obietnica stanie się moim przekleństwem i wybawieniem jednocześnie.
Janek odszedł dwa tygodnie później. Zostałem sam z żoną, Martą, i młodszą córką, Zosią. W domu panowała cisza, której nie dało się zagłuszyć nawet najgłośniejszym radiem. Marta zamknęła się w sobie. Przestała ze mną rozmawiać, a kiedy próbowałem ją przytulić, odsuwała się jak poparzona.
– Ty zawsze miałeś swoje pomysły – rzuciła pewnego wieczoru, kiedy powiedziałem jej o planie spełnienia ostatniego życzenia Janka. – Zamiast być z nami, chcesz uciec na rowerze przez pół kraju?
– To nie ucieczka – odpowiedziałem cicho. – To dla Janka.
– A my? My się nie liczymy?
Nie umiałem jej odpowiedzieć. Może rzeczywiście chciałem uciec – od bólu, od wspomnień, od siebie samego.
Przez kolejne tygodnie przygotowywałem się do podróży. Rower stał w garażu od lat. Musiałem wymienić opony, nasmarować łańcuch, kupić sakwy. Zosia patrzyła na mnie z wyrzutem.
– Tato, a jak cię nie będzie? – zapytała pewnego dnia.
– Wrócę. Obiecuję.
Wyruszyłem w kwietniu. Nad Bałtykiem wiało lodowatym wiatrem. Stojąc na plaży w Świnoujściu, czułem się jak intruz we własnym życiu. Przypomniałem sobie Janka – jak biegał po piasku podczas naszych ostatnich wakacji nad morzem. Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy o chorobie.
Pierwsze dni były najtrudniejsze. Nogi bolały, wiatr smagał twarz, a myśli wracały do domu. Każdy kilometr był walką – nie tylko z trasą, ale i z własnym sumieniem.
W małych miasteczkach ludzie patrzyli na mnie z ciekawością. W barze mlecznym w Pile starsza pani zapytała:
– Pan tak sam? Na rowerze?
– Tak… dla syna – odpowiedziałem i poczułem, jak łzy napływają mi do oczu.
– Dzieci to największy skarb – powiedziała cicho i postawiła przede mną talerz pierogów.
W Poznaniu zatrzymałem się u starego przyjaciela ze studiów, Tomka. Wieczorem przy piwie zapytał:
– Po co ci to wszystko? Przecież to niczego nie zmieni.
– Może nie zmieni – odpowiedziałem. – Ale muszę spróbować. Inaczej zwariuję.
W drodze do Łodzi złapała mnie burza. Przemoczony do suchej nitki schowałem się pod mostem kolejowym. Siedząc tam i słuchając dudnienia deszczu o beton, poczułem nagle obecność Janka. Jakby szeptał mi do ucha: „Dalej, tato! Nie poddawaj się!”
W Warszawie spotkałem Martę i Zosię. Przyjechały pociągiem na jeden dzień.
– Nie rozumiem cię – powiedziała Marta na peronie. – Ale widzę, że musisz to zrobić.
Zosia wtuliła się we mnie i zapytała:
– Tato, czy Janek by się cieszył?
– Myślę, że tak – odpowiedziałem i po raz pierwszy od miesięcy poczułem coś na kształt ulgi.
Za Warszawą zaczęły się góry. Podjazdy były mordercze. Czasami miałem ochotę rzucić rower w krzaki i wrócić do domu. Ale wtedy przypominałem sobie obietnicę daną synowi.
W Nowym Sączu zatrzymałem się u ciotki Hani. Przy stole wybuchła kłótnia:
– Ty zawsze byłeś uparty! – krzyczała Hania. – Zamiast być z rodziną, włóczysz się po Polsce!
– To nie włóczęga! – odpowiedziałem ostro. – To ostatnie życzenie mojego dziecka!
– A twoje żyjące dziecko? A żona?
Nie miałem już siły tłumaczyć.
Ostatni etap prowadził przez Zakopane na Kasprowy Wierch. Rower musiałem prowadzić pieszo przez błoto i śnieg. Każdy krok bolał jak rana rozdrapana na nowo.
Na szczycie rozłożyłem zdjęcie Janka i zapaliłem znicz.
– Obiecałem ci, synku – wyszeptałem drżącym głosem.
Nad Tatrami świeciło słońce. Czułem się pusty i pełny jednocześnie.
Wróciłem do domu po miesiącu. Marta przyjęła mnie bez słowa. Zosia długo nie chciała ze mną rozmawiać.
Dopiero po kilku dniach usiedliśmy razem przy stole.
– Tato… opowiedz nam o tej podróży – poprosiła cicho Zosia.
Opowiadałem im o ludziach spotkanych po drodze, o deszczu pod mostem i pierogach w Pile. O tym, jak bardzo tęskniłem za domem i jak bardzo chciałem spełnić obietnicę daną Jankowi.
Marta płakała cicho.
Dziś wiem jedno: ból po stracie dziecka nigdy nie znika. Ale czasem trzeba przejechać całą Polskę na rowerze, żeby nauczyć się z nim żyć.
Czy naprawdę można pogodzić się z utratą? Czy taka podróż ma sens? Może wy też kiedyś musieliście zrobić coś szalonego dla tych, których kochacie?