Odszedł, a my zostaliśmy — życie po rozpadzie rodziny
Wieczór był jak setki przed nim: dzieci hałasowały w kuchni, na kuchence stygnął obiad, w łazience już nagrzana wanna. Wszystko jak zwykle, wszystko dla niego. Mąż wrócił, usiadł przy stole, zjadł w milczeniu. Potem poszedł się wykąpać. Myślałam, że jak zawsze.
— Mamo, a tata dziś taki smutny — powiedziała Zosia, moja siedmioletnia córka, podając mi widelec, który spadł na podłogę.
— Może jest zmęczony — odpowiedziałam, choć sama nie byłam przekonana do własnych słów. Ostatnio coraz częściej milczał. Coraz rzadziej patrzył mi w oczy. Ale przecież życie to nie bajka — są rachunki, praca, dzieci, wieczny pośpiech.
Kiedy dzieci już spały, a ja zmywałam naczynia, usłyszałam jego kroki. Stanął w drzwiach kuchni. Patrzył na mnie długo, jakby chciał coś powiedzieć, ale nie wiedział jak zacząć.
— Aniu… — zaczął cicho. — Muszę ci coś powiedzieć.
Odłożyłam talerz i spojrzałam na niego. W jego oczach zobaczyłam coś obcego. Strach? Wyrzuty sumienia?
— Odchodzę — powiedział w końcu. — Już dziś. Spakowałem się. Nie mogę tu dłużej być.
Przez chwilę nie mogłam oddychać. Słowa zawisły w powietrzu jak ciężka mgła. Chciałam krzyczeć, płakać, błagać go, żeby został. Ale stałam tylko i patrzyłam na niego z niedowierzaniem.
— Dlaczego? — wyszeptałam.
— Nie jestem szczęśliwy. Próbowałem… dla ciebie, dla dzieci… Ale nie potrafię już udawać.
Nie pamiętam, co odpowiedziałam. Chyba nic. On wyszedł z kuchni i już go nie było. Słyszałam jeszcze szelest kurtki, stuk zamykanych drzwi. Potem cisza.
Dzieci spały spokojnie, nieświadome tego, że ich świat właśnie się rozpadł. Ja siedziałam przy stole i patrzyłam na pusty talerz po jego kolacji. Wszystko było takie zwyczajne i jednocześnie zupełnie inne.
Następnego dnia musiałam im powiedzieć. Zosia zaczęła płakać od razu, Kuba — starszy o dwa lata — tylko zacisnął usta i pobiegł do swojego pokoju. Przez kilka dni chodziliśmy po domu jak cienie. Każdy zamknięty w swoim bólu.
Mama zadzwoniła wieczorem:
— Aniu, co się stało? Słyszałam od sąsiadki…
Nie chciałam rozmawiać. Nie chciałam tłumaczyć się nikomu z tego, że mój mąż postanowił odejść. Że nie byłam wystarczająco dobra? Że nie potrafiłam go zatrzymać?
Praca stała się ucieczką. Rano odprowadzałam dzieci do szkoły i przedszkola, potem biegłam do biura. Udawałam przed koleżankami, że wszystko jest w porządku.
— Aniu, wyglądasz na zmęczoną — mówiła Kasia z działu kadr.
— Nie spałam dobrze — odpowiadałam wymijająco.
Wieczorami dzieci zadawały pytania:
— Mamo, kiedy tata wróci?
— Nie wiem, kochanie…
Kuba przestał rozmawiać ze mną o czymkolwiek innym niż szkoła i komputerowe gry. Zosia rysowała smutne obrazki: dom bez jednego okna, rodzina bez jednej postaci.
Po miesiącu zadzwonił mąż:
— Chciałbym zobaczyć dzieci.
Zgodziłam się od razu. Bałam się tylko jednego: że będą miały nadzieję na powrót do dawnego życia.
Spotkali się w parku. Patrzyłam z daleka, jak rozmawia z nimi na ławce. Zosia tuliła się do niego, Kuba udawał obojętność. Po spotkaniu wróciliśmy do domu w milczeniu.
Wieczorem Kuba zapytał:
— Mamo, czy tata nas już nie kocha?
Serce mi pękło.
— Kocha was bardzo — odpowiedziałam cicho. — Po prostu czasem dorośli nie potrafią być razem.
Nie wiem, czy mnie zrozumiał.
Minęły kolejne tygodnie. Musiałam nauczyć się wszystkiego od nowa: naprawiać cieknący kran, rozliczać podatki, radzić sobie z awarią samochodu. Czasem płakałam nocami z bezsilności i zmęczenia.
Pewnego dnia Zosia przyniosła mi laurkę: „Dla najlepszej mamy na świecie”. Uśmiechnęłam się przez łzy.
Zaczęliśmy budować nowe życie. Inne niż wcześniej — trudniejsze, ale nasze własne. Z czasem nauczyliśmy się śmiać bez niego przy stole, planować wakacje tylko we trójkę, cieszyć się drobiazgami.
Czasem spotykam go przypadkiem na ulicy. Jest inny — spokojniejszy? Szczęśliwszy? Nie wiem. Już nie pytam dlaczego odszedł. Może nigdy nie poznam odpowiedzi.
Czasem myślę: czy mogłam zrobić coś inaczej? Czy można było uratować naszą rodzinę? A może czasem trzeba pozwolić komuś odejść… żeby samemu nauczyć się żyć?