Niedziela, która już nie należy do mnie

— Mamo, czy mogłabyś… może w tę niedzielę nie przychodzić? — głos Kasi, mojej synowej, drżał lekko, ale był stanowczy. Stałam w kuchni, trzymając w ręku kubek z herbatą, a jej słowa rozlały się po mnie jak zimny deszcz.

Nie odpowiedziałam od razu. W głowie miałam tysiące myśli, wspomnień, obrazów: jak jeszcze kilka lat temu cała rodzina siadała przy stole, śmiała się, kłóciła o pierogi i barszcz, a dzieci biegały po mieszkaniu. Niedziela była świętem. Moim świętem.

— Kasiu… — zaczęłam cicho. — Ale przecież zawsze…

— Wiem, mamo — przerwała mi łagodnie, ale stanowczo. — Ale teraz chcielibyśmy spędzić trochę czasu sami. Z chłopcami. Może… może wpadniesz w tygodniu?

W tygodniu? Przecież w tygodniu wszyscy są w pracy, dzieci w szkole. Niedziela była jedynym dniem, kiedy czułam się potrzebna. Kiedy mogłam upiec szarlotkę, ugotować rosół i patrzeć, jak wszyscy jedzą dokładki. A teraz…

Odstawiłam kubek na blat i poczułam, jak łzy napływają mi do oczu. Nie chciałam płakać przy Kasi. Nie chciałam być tą „trudną teściową”, która nie rozumie nowych czasów.

— Dobrze — powiedziałam tylko i uśmiechnęłam się blado. — Rozumiem.

Kasia przytuliła mnie na pożegnanie. Pachniała wanilią i czymś jeszcze, co zawsze kojarzyło mi się z domem. Ale to już nie był mój dom.

Wyszłam na klatkę schodową i poczułam się nagle bardzo stara. Schody wydawały się wyższe niż zwykle. Przypomniałam sobie pierwszą niedzielę po ślubie mojego syna, kiedy Kasia z uśmiechem zaprosiła mnie na obiad. Byłam wtedy szczęśliwa — myślałam, że tradycja będzie trwać dalej.

W domu usiadłam przy stole i patrzyłam na pusty talerz. Przez okno wpadało zimowe światło, a na parapecie leżał list od ZUS-u z informacją o waloryzacji emerytury. Westchnęłam ciężko.

Wieczorem zadzwonił Tomek, mój syn.

— Mamo, wszystko w porządku? Kasia mówiła, że byłaś trochę smutna.

— Nie, synku, wszystko dobrze — skłamałam. — Po prostu… muszę się przyzwyczaić.

— Wiesz, chcemy trochę pobyć sami z chłopcami. Oni już są duzi, mają swoje sprawy…

— Rozumiem — przerwałam mu szybko. — Nie martw się o mnie.

Ale martwił się. Zawsze był dobrym synem, choć od kiedy założył własną rodzinę, widywaliśmy się coraz rzadziej. Najpierw praca, potem dzieci, remont mieszkania… A ja? Ja byłam zawsze gdzieś obok.

Próbowałam znaleźć sobie zajęcie. Zapisałam się na zajęcia z jogi dla seniorów w domu kultury. Poznałam tam panią Halinę i panią Zofię — obie narzekały na synowe i tęskniły za wnukami. Śmiałyśmy się z własnych żalów przy herbacie z termosu.

Ale niedziela… Niedziela bolała najbardziej.

Pewnej soboty zadzwoniła do mnie sąsiadka, pani Maria.

— Pani Jadziu, może pójdziemy jutro do kościoła razem? Potem kawa u mnie?

Zgodziłam się bez przekonania. W kościele patrzyłam na rodziny siedzące razem w ławkach: matki z dziećmi, babcie z wnukami. Czułam ukłucie zazdrości i żalu.

Po mszy usiadłyśmy z Marią przy kuchennym stole.

— Moja Basia też już nie chce, żebym przychodziła tak często — westchnęła Maria. — Mówi: „Mamo, odpocznij sobie”. Ale jak tu odpoczywać od rodziny?

Przytaknęłam tylko i poczułam ulgę, że nie jestem sama w tym bólu.

Tydzień później Tomek zadzwonił z zaproszeniem na urodziny wnuka.

— Mamo, przyjdź koniecznie! Kuba bardzo chce cię zobaczyć.

Upiekłam tort według starego przepisu mojej mamy. Wzięłam najlepszą sukienkę i poszłam do nich z sercem pełnym nadziei.

W drzwiach przywitała mnie Kasia z uśmiechem.

— Dziękujemy za tort! Kuba już nie mógł się doczekać!

W salonie dzieci biegały wokół stołu, a Tomek rozmawiał przez telefon służbowy. Kasia krzątała się między kuchnią a salonem. Przez chwilę poczułam się znów częścią rodziny.

Ale potem usiadłam sama przy stole i patrzyłam na ich świat: szybki, nowoczesny, pełen spraw do załatwienia. Ja byłam tylko dodatkiem do tego obrazu.

Wieczorem wróciłam do pustego mieszkania i długo siedziałam w ciszy.

Zadzwoniła Halina:

— Jadzia, idziemy jutro na spacer do parku? Podobno mają być sarny!

Zgodziłam się i pomyślałam: może to jest moje nowe miejsce? Może muszę nauczyć się żyć inaczej?

Ale czy można naprawdę pogodzić się z tym, że niedziela już nie należy do mnie? Czy kiedy tradycje się rozpadają, można znaleźć nowy sens?

Czasem myślę: czy to ja jestem winna? Czy to świat tak bardzo się zmienił?

A wy? Jak radzicie sobie z samotnością i zmianą rodzinnych zwyczajów?