Nasz dom, ale nie nasz: Historia rodziny, domu i zdrady

– To nie jest sprawiedliwe! – krzyknęłam, czując jak głos mi się łamie. Stałam w kuchni, oparta o blat, a w oczach miałam łzy. Andrzej patrzył na mnie bezradnie, jakby nie rozumiał, o co mi chodzi. Może naprawdę nie rozumiał? Może dla niego to wszystko było tylko kolejną rodzinną sprzeczką, a nie końcem świata, który razem budowaliśmy?

– Aniu, proszę cię… – zaczął cicho. – Mama miała dobre intencje. Chciała tylko pomóc Krzyśkowi.

– Pomóc? – przerwałam mu ostro. – Pomóc? Oddając mu klucze do naszego domu? Pozwalając mu tu mieszkać, kiedy my ledwo wiążemy koniec z końcem?

Czułam, jak wzbiera we mnie gniew. Przez lata znosiłam drobne uszczypliwości teściowej, jej wieczne porównania do byłej dziewczyny Andrzeja, jej krytyczne spojrzenia na mój sposób gotowania czy wychowywania dzieci. Ale to… To było coś więcej. To była zdrada.

Wszystko zaczęło się pięć lat temu, kiedy z Andrzejem postanowiliśmy wybudować dom na działce jego rodziców pod Warszawą. Byliśmy młodzi, zakochani i pełni nadziei. Teściowa obiecała nam pomoc – „To będzie wasz dom, dzieci” – powtarzała przy każdej okazji. Wzięliśmy kredyt, Andrzej pracował po godzinach, ja wróciłam do pracy zaraz po urodzeniu Maćka. Każda złotówka była na wagę złota.

Pamiętam pierwszą noc w nowym domu. Siedzieliśmy na podłodze w salonie, jedliśmy pizzę z kartonu i śmialiśmy się z własnego zmęczenia. Byliśmy szczęśliwi. Wierzyłam wtedy, że nic nas nie złamie.

Ale życie szybko zweryfikowało nasze marzenia. Krzysiek, młodszy brat Andrzeja, miał zawsze pod górkę. Wiecznie bez pracy, wiecznie z problemami. Teściowa traktowała go jak oczko w głowie. „Krzysiu jest wrażliwy”, „Krzysiu nie miał tyle szczęścia co Andrzej” – słyszałam niemal codziennie.

Pewnego dnia wróciłam z pracy wcześniej niż zwykle. Zastałam Krzyśka siedzącego przy naszym stole, z piwem w ręku i nogami na krześle. Uśmiechnął się do mnie bezczelnie.

– Cześć szwagierka! Mama dała mi klucze. Powiedziała, że mogę tu trochę pomieszkać, bo u niej ciasno.

Zamurowało mnie. Zadzwoniłam do Andrzeja jeszcze tego samego dnia.

– To tylko na chwilę – tłumaczył mi potem mąż. – Krzysiek ma ciężki okres.

Ale „chwila” zamieniła się w tygodnie, a tygodnie w miesiące. Krzysiek rozgościł się na dobre. Zaczął sprowadzać znajomych, urządzać imprezy. Nasze dzieci bały się wychodzić z pokoju, kiedy słyszały jego głos.

Próbowałam rozmawiać z teściową.

– Aniu, przesadzasz – powiedziała z uśmiechem. – Krzysiek to rodzina! Trzeba sobie pomagać.

A ja czułam się coraz bardziej obca we własnym domu. Zaczęłam unikać kuchni, bo Krzysiek zawsze tam siedział. Przestałam zapraszać znajomych – wstydziłam się bałaganu i hałasu.

Andrzej coraz częściej milczał. Widziałam, że jest rozdarty między mną a matką. Ale nigdy nie stanął po mojej stronie.

Pewnej nocy usłyszałam płacz Maćka.

– Mamo, boję się wujka – wyszeptał mi do ucha.

To był moment przełomowy. Postanowiłam działać.

Zaczęłam szukać pomocy u prawnika. Okazało się jednak, że dom formalnie należy do teściowej – działka była jej własnością, a my tylko „gościliśmy” na jej terenie. Wszystkie nasze pieniądze poszły na budowę czegoś, co nigdy nie było naprawdę nasze.

Kiedy powiedziałam o tym Andrzejowi, spojrzał na mnie z wyrzutem.

– Przesadzasz! Mama nigdy by nas nie wyrzuciła!

Ale ja już wiedziałam swoje.

Zaczęły się kłótnie. Coraz częściej płakałam po nocach. Czułam się zdradzona przez wszystkich: przez męża, przez teściową, przez los.

Któregoś dnia wróciłam z pracy i zobaczyłam Krzyśka pakującego moje rzeczy do kartonów.

– Mama powiedziała, że mam tu zamieszkać na stałe – oznajmił bezceremonialnie. – Wy możecie się przenieść do mieszkania po babci.

Zadzwoniłam do teściowej z drżącym głosem.

– Aniu, nie przesadzaj – usłyszałam chłodno. – Krzysiek potrzebuje stabilizacji. Wy sobie poradzicie.

Wtedy coś we mnie pękło.

Spakowałam siebie i dzieci i pojechałam do mojej mamy do Łodzi. Andrzej został – nie potrafił wybrać między mną a matką.

Dziś siedzę w małym pokoju u mamy i patrzę na śpiące dzieci. Czuję żal i wściekłość. Przegrałam walkę o dom, ale nie chcę przegrać walki o siebie.

Czasem pytam siebie: czy naprawdę warto było tyle poświęcić dla rodziny, która nigdy nie była moją rodziną? Czy dom to tylko ściany i dach, czy może coś więcej? Może prawdziwy dom buduje się tam, gdzie jest szacunek i miłość?

A wy? Czy kiedykolwiek czuliście się obcy we własnym życiu? Jak długo warto walczyć o sprawiedliwość tam, gdzie nikt jej nie chce?