Nakarmiłam, schroniłam, zdradziłam – historia Haliny Stanisławowej

Deszcz dudnił po dachu letniskowego domku, a ja, Halina Stanisławowa, siedziałam w fotelu z drutami w rękach, próbując zagłuszyć samotność rytmem oczek. Mój mąż odszedł dwa lata temu, dzieci rozjechały się po świecie, a ja zostałam sama z echem wspomnień i szumem lasu za oknem. Nagle usłyszałam pukanie – nieśmiałe, niemal przepraszające. Zamarłam. Kto mógłby tu przyjść w taką pogodę? Odłożyłam robótkę i podeszłam do drzwi.

– Dobry wieczór? Kto tam? – zawołałam, starając się ukryć drżenie głosu.

– Proszę otworzyć… Zgubiłam się… – dobiegł mnie cichy, kobiecy głos.

Uchyliłam drzwi na łańcuch. W progu stała młoda kobieta, może dwadzieścia pięć lat, przemoczona do suchej nitki, z oczami wielkimi jak spodki. Przez chwilę patrzyłyśmy na siebie w milczeniu.

– Wejdź, dziecko – powiedziałam w końcu, czując jak serce bije mi szybciej. – Zaraz dam ci coś suchego.

Dziewczyna weszła niepewnie, rozglądając się po skromnym wnętrzu. Dałam jej ręcznik i stary sweter po córce. Usiadła przy kuchennym stole, trzęsąc się z zimna i nerwów.

– Jak masz na imię? – zapytałam, nalewając jej gorącej herbaty.

– Marta – odpowiedziała cicho. – Przepraszam, że przeszkadzam… Zgubiłam się w lesie. Telefon mi się rozładował.

Pokiwałam głową. W tej okolicy łatwo było zabłądzić, zwłaszcza przy takiej pogodzie. Ale coś w jej spojrzeniu nie dawało mi spokoju – była zbyt spięta, jakby bała się czegoś więcej niż burzy.

Przez kolejne godziny Marta powoli się otwierała. Opowiedziała, że uciekła od chłopaka, który ją bił. Nie miała dokąd pójść. Słuchałam jej historii z rosnącym współczuciem i gniewem na świat, który pozwalał na takie rzeczy. Poczułam się potrzebna – pierwszy raz od dawna.

Została u mnie na noc. Rano deszcz ustał, ale Marta nie chciała odejść. Zaczęłyśmy żyć razem – gotowałyśmy, sprzątałyśmy, rozmawiałyśmy godzinami o życiu i marzeniach. Była jak córka, której tak bardzo mi brakowało. Czułam się młodsza, silniejsza. Sąsiedzi zaczęli plotkować – „Stanisławowa przygarnęła jakąś włóczęgę!” – ale nie obchodziło mnie to.

Pewnego dnia do drzwi zapukał mój syn, Piotr. Przyjechał bez zapowiedzi, zaniepokojony plotkami. Zastał nas razem przy stole.

– Mamo, kim jest ta dziewczyna? – zapytał chłodno.

– To Marta. Potrzebuje pomocy – odpowiedziałam spokojnie.

Piotr patrzył na Martę z nieufnością. Po kolacji wziął mnie na stronę.

– Mamo, nie możesz ufać obcym ludziom. Nie wiesz, kim ona jest! Może coś ukrywa?

Poczułam ukłucie w sercu. Czy naprawdę byłam aż tak naiwna? Ale widziałam w Marcie siebie sprzed lat – zagubioną, samotną kobietę szukającą ratunku.

Z czasem Piotr zaczął naciskać coraz mocniej. Dzwonił codziennie, wypytywał o Martę, sugerował nawet wezwanie policji. Czułam się rozdarta między synem a dziewczyną, która stała mi się bliska jak rodzina.

Którejś nocy Marta przyszła do mnie zapłakana.

– Halino… On mnie znalazł. Były chłopak… Pisał do mnie groźby. Boję się.

Objęłam ją i obiecałam pomoc. Ale tej nocy nie mogłam zasnąć. Myśli kłębiły mi się w głowie: co jeśli Piotr ma rację? Co jeśli sprowadziłam na siebie niebezpieczeństwo?

Następnego dnia zadzwoniłam do Piotra.

– Synu… Chyba masz rację. Nie wiem już, co robić.

Piotr przyjechał natychmiast i zadzwonił na policję. Marta patrzyła na mnie z niedowierzaniem i rozpaczą.

– Halino… Ty też? Myślałam, że mogę ci ufać…

Nie potrafiłam spojrzeć jej w oczy. Policja zabrała Martę na komisariat „dla jej bezpieczeństwa” – tak mi powiedziano. Ale wiedziałam, że ją zdradziłam.

Dom znów opustoszał. Druty leżały nietknięte na fotelu. Każdy dźwięk wydawał się echem tamtej burzliwej nocy.

Czy zrobiłam dobrze? Czy lojalność wobec rodziny jest ważniejsza niż współczucie dla drugiego człowieka? Czasem myślę o Marcie i zastanawiam się: czy jeszcze kiedyś będę potrafiła zaufać własnemu sercu?