Miłość, która dzieli – i łączy. Historia matki, która musiała nauczyć się odpuszczać

– Michał, nie możesz być poważny! – krzyknęłam, czując jak głos mi drży. – Znasz ją dopiero pół roku!

Mój syn stał naprzeciwko mnie w kuchni, z rękami skrzyżowanymi na piersi. W jego oczach widziałam upór, który znałam aż za dobrze – był taki jak ja.

– Mamo, kocham ją. To wystarczy.

W tej chwili poczułam, jakby ktoś wyrwał mi serce. Michał był moim jedynym dzieckiem. Wychowywałam go sama od śmierci męża. Byliśmy drużyną – ja i on przeciwko światu. A teraz miałam go oddać komuś obcemu?

Zosia… Zosia była ładna, pewna siebie, miała te swoje długie rude włosy i śmiała się głośno, jakby nie znała trosk codzienności. Pracowała jako graficzka w agencji reklamowej w Warszawie. Mieszkała w kawalerce na Pradze, miała kota i… zupełnie inne spojrzenie na życie niż ja.

– Michał, ona nawet nie wie, jak się gotuje rosół! – próbowałam jeszcze raz.

– Mamo, to nie jest najważniejsze – odpowiedział cicho.

Wiedziałam, że przegrywam tę walkę. Ale nie mogłam się pogodzić z myślą, że ktoś zabiera mi syna.


Przez kolejne tygodnie chodziłam jak struta. W pracy w szkole nie mogłam się skupić na sprawdzianach, w domu wszystko przypominało mi o Michale – jego ulubiony kubek, kurtka rzucona na krzesło, nawet zapach jego wody kolońskiej w łazience.

Wieczorami siedziałam przy oknie i patrzyłam na światła miasta. Czułam się samotna jak nigdy wcześniej.

Moja przyjaciółka Basia próbowała mnie pocieszać:

– Anka, daj im szansę. Może Zosia nie jest taka zła?

Ale ja widziałam tylko to, co traciłam.


Przyszedł dzień ślubu. Kościół był pełen ludzi – rodzina Zosi była liczna i głośna, wszyscy się śmiali i żartowali. Ja siedziałam w pierwszej ławce i czułam się jak intruz na własnym pogrzebie.

Kiedy Michał prowadził Zosię do ołtarza, zobaczyłam w jego oczach szczęście. I wtedy coś we mnie pękło – łzy popłynęły mi po policzkach.

Po ceremonii podeszła do mnie matka Zosi – pani Halina. Miała na sobie kolorowy żakiet i pachniała drogimi perfumami.

– Pani Anno, proszę się nie martwić. Nasze dzieci są dorosłe. Musimy im zaufać.

Uśmiechnęła się ciepło, ale ja poczułam tylko ukłucie zazdrości – ona miała córkę i syna, ja miałam już tylko wspomnienia.


Pierwsze miesiące po ślubie były dla mnie koszmarem. Michał rzadko dzwonił, a kiedy przyjeżdżał na obiad, zawsze był z Zosią. Rozmawiali o pracy, podróżach, planach na przyszłość – a ja czułam się coraz bardziej zbędna.

Pewnego dnia zadzwoniła Basia:

– Anka, musisz coś zmienić. Nie możesz tak żyć!

Zebrałam się w sobie i zaprosiłam ich na niedzielny obiad. Ugotowałam rosół i schabowe – tak jak Michał lubił od dziecka.

Kiedy przyszli, Zosia przyniosła własnoręcznie upieczone ciasto marchewkowe.

– Pani Anno, wiem, że nie jestem mistrzynią kuchni… Ale bardzo się starałam!

Uśmiechnęła się niepewnie. Wzięłam kawałek ciasta do ust – było pyszne.

– Dziękuję, Zosiu – powiedziałam cicho.

Michał spojrzał na mnie z wdzięcznością.


Z czasem zaczęłam dostrzegać w Zosi coś więcej niż tylko „tę obcą”. Kiedy zachorowałam na grypę, to ona przyjechała z termosem herbaty i lekami.

– Pani Anno, mama zawsze mówiła: „Rodzina to nie tylko krew”.

Zaczęłyśmy rozmawiać o życiu – o jej dzieciństwie w małym miasteczku pod Lublinem, o moich marzeniach z młodości. Okazało się, że mamy więcej wspólnego niż myślałam.

Ale mimo wszystko nie umiałam odpuścić kontroli nad Michałem. Pewnego dnia usłyszałam przez przypadek ich rozmowę:

– Michał, twoja mama mnie nie akceptuje… Czuję się tu obco.
– Daj jej czas… Ona po prostu boi się zostać sama.

Te słowa zabolały bardziej niż cokolwiek innego.


Pewnej nocy zadzwonił telefon:

– Mamo… Zosia miała wypadek samochodowy. Jest w szpitalu.

Serce mi stanęło. Pojechałam tam natychmiast – Michał siedział na korytarzu blady jak ściana.

Weszłam do sali. Zosia leżała pod kroplówką, ale uśmiechnęła się na mój widok.

– Przepraszam… Nie chciałam pani martwić…

Usiadłam przy jej łóżku i złapałam ją za rękę.

– Zosiu… Jesteś dla mnie ważna. Przepraszam za wszystko.

Wtedy po raz pierwszy poczułam ulgę – jakby ciężar spadł mi z serca.


Od tamtej pory wszystko zaczęło się zmieniać. Zosia została moją przyjaciółką. Razem gotowałyśmy obiady dla Michała, chodziłyśmy na spacery po Łazienkach i rozmawiałyśmy godzinami o życiu.

Michał patrzył na nas z niedowierzaniem:
– Nie wierzę… Moje dwie najważniejsze kobiety dogadują się lepiej niż ja z obiema!

Śmiałam się wtedy przez łzy szczęścia.


Dziś wiem jedno: miłość do dziecka to także umiejętność puszczenia go wolno. Pozwolenia mu na własne błędy i wybory – nawet jeśli są inne niż nasze marzenia.

Czasem myślę: ile matek w Polsce przeżywa to samo co ja? Ile z nas boi się zostać same? Czy potrafimy nauczyć się kochać „inaczej”?