Między miłością a dumą: Wyznanie jednej teściowej

— Mamo, proszę cię, postaraj się być dzisiaj miła — usłyszałam szept mojego syna, Michała, tuż przed wejściem do sali weselnej. Jego oczy błagały o zrozumienie, ale ja czułam tylko narastający w środku bunt. Wokół rozbrzmiewała muzyka, goście śmiali się i składali życzenia, a ja stałam jak skamieniała, próbując ukryć łzy pod warstwą makijażu.

Nie tak wyobrażałam sobie ten dzień. Od dziecka marzyłam, że kiedyś będę patrzeć na szczęście mojego syna i czuć dumę z jego wyborów. Ale kiedy zobaczyłam, kogo wybrał na żonę… Nie mogłam tego zaakceptować. Marta była zupełnie inna niż nasze środowisko – głośna, pewna siebie, z rodziny, która nie miała nic wspólnego z naszymi wartościami. Zawsze mówiła to, co myśli, nawet jeśli raniła tym innych. Michał był moim jedynym dzieckiem, a ja całe życie poświęciłam dla niego. Czy to tak miało się skończyć?

Podczas pierwszego tańca patrzyłam na nich z boku. Michał śmiał się do Martki tak szczerze, jak nigdy nie śmiał się do mnie. Poczułam ukłucie zazdrości – głupiej, dziecinnej zazdrości matki, która nie potrafi pogodzić się z tym, że jej syn już nie należy tylko do niej. Próbowałam rozmawiać z gośćmi, ale każdy temat kończył się na Martce: jaka jest piękna, jaka inteligentna, jak dobrze gotuje. Nikt nie pytał mnie o zdanie.

Po kolacji podeszła do mnie moja siostra, Teresa. — Zostaw ich w spokoju — szepnęła mi do ucha. — On jest szczęśliwy. To najważniejsze.

Ale czy naprawdę szczęście mojego syna powinno być ważniejsze niż moje poczucie bezpieczeństwa? Przecież znam go lepiej niż ktokolwiek inny! Wiem, że Marta go zrani. Wiem to po prostu.

Minęły tygodnie od wesela. Michał coraz rzadziej dzwonił. Kiedy przyjeżdżali do mnie na obiad, Marta zawsze miała coś do powiedzenia – krytykowała mój rosół („Za tłusty!”), narzekała na wystrój mieszkania („Może czas na remont?”), a nawet poprawiała Michała przy stole. Czułam się jak intruz we własnym domu.

Pewnego dnia nie wytrzymałam. — Marta, może byś czasem posłuchała starszych? — powiedziałam ostrzej niż zamierzałam. — Nie wszystko musisz robić po swojemu.

Michał spojrzał na mnie z wyrzutem. — Mamo, przestań! Marta ma prawo mieć swoje zdanie.

Poczułam się upokorzona. Wyszłam do kuchni i rozpłakałam się jak dziecko. Teresa zadzwoniła wieczorem: — Musisz odpuścić. Inaczej stracisz ich na zawsze.

Ale jak odpuścić? Jak pogodzić się z tym, że ktoś obcy przejmuje kontrolę nad życiem mojego syna? Przecież to ja go wychowałam! To ja byłam przy nim w najtrudniejszych chwilach! Czy naprawdę mam teraz stać z boku i patrzeć, jak ktoś inny staje się dla niego najważniejszy?

Z czasem relacje stawały się coraz chłodniejsze. Michał przestał przyjeżdżać sam – zawsze był z Martą. Coraz częściej słyszałam wymówki: „Nie mamy czasu”, „Jesteśmy zmęczeni”, „Może innym razem”. W święta siedziałam sama przy stole i patrzyłam na puste krzesło po drugiej stronie.

Któregoś dnia zadzwoniła do mnie sąsiadka: — Pani Zosiu, widziałam pani syna z żoną w parku. Jak oni się kochają! Takie szczęście rzadko się widzi.

Zazdrość i gorycz ścisnęły mi gardło. Czy naprawdę jestem taka zła? Może powinnam była od początku spróbować zaakceptować Martę? Ale przecież ona nigdy nie próbowała mnie zrozumieć!

W końcu zebrałam się na odwagę i zadzwoniłam do Michała. — Synku… Chciałabym porozmawiać. Może wpadniecie na kawę?

— Mamo… — zawahał się — …może innym razem? Marta nie czuje się u ciebie dobrze.

Te słowa bolały bardziej niż cokolwiek innego. Przez chwilę miałam ochotę krzyczeć, błagać go, żeby wrócił do domu, żeby był moim synkiem jak dawniej. Ale wiedziałam już, że to niemożliwe.

Dni mijały jeden za drugim w ciszy i samotności. Czasem łapałam się na tym, że rozmawiam sama ze sobą – wspominając dawne czasy, kiedy Michał był jeszcze małym chłopcem i tulił się do mnie po koszmarach nocnych.

Pewnego wieczoru usiadłam przy oknie i spojrzałam na rozświetlone okna ich mieszkania po drugiej stronie ulicy. Zobaczyłam ich sylwetki – śmiali się do siebie, Marta przytulała Michała. Poczułam ukłucie żalu… ale też coś jeszcze – dziwną ulgę. Może właśnie o to chodzi w byciu matką? O umiejętność puszczenia wolno tego, kogo kochamy najbardziej?

Nie wiem, czy jeszcze uda mi się odbudować relację z synem i jego żoną. Nie wiem nawet, czy potrafię wybaczyć sobie własną dumę i uprzedzenia. Ale jedno wiem na pewno: samotność boli bardziej niż jakakolwiek urażona duma.

Czy każda matka musi przejść przez taki ból? Czy można nauczyć się kochać kogoś nie dlatego, że jest idealny dla nas – ale dlatego, że jest idealny dla naszego dziecka?