Między Ciszą a Krzykiem: Opowieść z Mazurskiej Samotni

– Nie wracaj tu więcej, Anka! – głos matki odbił się echem od drewnianych ścian mazurskiej chaty. Stałam na progu, z walizką w ręku, a jej oczy płonęły gniewem i rozczarowaniem. W powietrzu unosił się zapach wilgotnego lasu i starego drewna, ale ja czułam tylko ciężar słów, które rozdzierały mnie od środka.

Miałam wtedy dwadzieścia sześć lat i wracałam do domu po raz pierwszy od pięciu lat. Warszawa mnie zmęczyła – jej hałas, pośpiech, wieczne udawanie kogoś, kim nie jestem. Wróciłam, bo ojciec zadzwonił: „Mama jest chora. Potrzebujemy cię.” Ale ona nie chciała mnie widzieć. Zawsze byłam tą trudną córką – za głośną, za upartą, za bardzo marzącą o czymś innym niż życie na wsi.

– Mamo… – zaczęłam cicho, ale przerwała mi ruchem ręki.

– Nie chcę słuchać twoich tłumaczeń. Zostawiłaś nas, kiedy najbardziej cię potrzebowaliśmy. Teraz nie udawaj, że ci zależy.

Wtedy jeszcze nie wiedziałam, jak bardzo te słowa będą mnie prześladować przez kolejne miesiące. Zamieszkałam w starej chacie po babci, na skraju jeziora. Każdego ranka budził mnie śpiew ptaków i szum trzcin. Próbowałam odnaleźć spokój w tej ciszy, ale w mojej głowie trwała nieustanna burza.

Ojciec przychodził czasem wieczorami. Siadał na werandzie, zapalał papierosa i patrzył na taflę jeziora.

– Twoja matka… ona nie potrafi wybaczyć – mówił cicho. – Ale ja wiem, że każdy ma swoje powody. Ty też miałaś.

Nie odpowiadałam. Wspomnienia z dzieciństwa wracały falami: kłótnie rodziców o pieniądze, o to, że ojciec pił za dużo, o to, że matka była wiecznie niezadowolona. Ja byłam ich jedynym dzieckiem – i jedynym świadkiem tych wszystkich dramatów.

Pewnej nocy obudził mnie krzyk. Wybiegłam na ganek – matka stała na ścieżce prowadzącej do jeziora, w nocnej koszuli, z rozpuszczonymi włosami.

– Zawsze chciałaś uciec! – wrzeszczała w ciemność. – Nawet teraz nie potrafisz być tu naprawdę!

Podbiegłam do niej, objęłam ramionami. Była zimna jak kamień.

– Przepraszam… – szeptałam bezradnie. – Przepraszam za wszystko.

Ale ona tylko płakała. Po raz pierwszy zobaczyłam ją taką kruchą.

Następnego dnia nie odezwała się do mnie ani słowem. Zajęła się ogródkiem, udając, że mnie nie ma. Ja siedziałam na werandzie i patrzyłam na jezioro. Woda była spokojna jak nigdy wcześniej.

Wkrótce okazało się, że matka jest poważnie chora – rak trzustki. Lekarze nie dawali jej wielu szans. Ojciec coraz częściej zaglądał do kieliszka, a ja próbowałam ogarnąć dom i gospodarstwo. Czułam się jak dziecko we mgle.

Pewnego popołudnia przyszła do mnie sąsiadka, pani Zofia.

– Aniu, twoja mama była kiedyś inna – powiedziała cicho. – Miała marzenia. Chciała wyjechać do Krakowa na studia plastyczne. Ale wtedy poznała twojego ojca…

Zrozumiałam wtedy coś ważnego: moja matka też była kiedyś młoda i zagubiona. Też musiała wybierać między sobą a rodziną.

Zaczęłam spędzać z nią więcej czasu. Razem zbierałyśmy maliny w ogrodzie, gotowałyśmy kompoty na zimę. Czasem rozmawiałyśmy o dawnych czasach – o jej młodości, o moim dzieciństwie.

– Wiesz, Aniu… – powiedziała pewnego wieczoru, gdy siedziałyśmy przy kominku – …zawsze chciałam być kimś więcej niż tylko żoną i matką. Ale życie jest inne niż marzenia.

Patrzyłam na nią i widziałam siebie sprzed kilku lat – pełną nadziei i planów na przyszłość.

Choroba postępowała szybko. Matka gasła w oczach. Ojciec zamknął się w sobie zupełnie; coraz częściej znikał na całe noce.

Wtedy pojawił się Bartek – mój dawny kolega z liceum. Pracował teraz jako ratownik na jeziorze. Przychodził wieczorami z gitarą i śpiewał stare piosenki przy ognisku.

– Anka, życie jest krótkie – mówił pewnego razu. – Nie warto trzymać w sobie żalu.

Zaczęliśmy się spotykać coraz częściej. Przy nim czułam się znów młoda i wolna od ciężaru rodzinnych dramatów.

Ale pewnej nocy ojciec wrócił pijany do domu i wywołał awanturę.

– To przez ciebie matka umiera! – krzyczał do mnie. – Gdybyś została, wszystko byłoby inaczej!

Wybiegłam z domu w deszczu, biegłam przez las aż do jeziora. Tam znalazł mnie Bartek.

– Nie możesz brać winy za wszystko na siebie – powiedział stanowczo. – To nie twoja wina.

Ale ja czułam się winna wszystkiego: odejścia z domu, choroby matki, rozbicia rodziny.

Matka zmarła jesienią. Było zimno i padał deszcz. Na pogrzebie ojciec nie powiedział ani słowa; stał z boku i patrzył gdzieś daleko ponad głowami ludzi.

Po pogrzebie zostałam sama w chacie nad jeziorem. Ojciec wyjechał do brata pod Olsztynem; Bartek próbował mnie pocieszać, ale ja zamknęłam się w sobie.

Przez długie tygodnie żyłam jak cień samej siebie: sprzątałam dom, paliłam w piecu, chodziłam nad jezioro i patrzyłam w wodę tak długo, aż zaczynało mi się kręcić w głowie.

Pewnego dnia znalazłam w szufladzie stare listy matki do jej przyjaciółki z Krakowa. Pisała o swoich marzeniach, o strachu przed przyszłością i o tym, jak bardzo kocha mnie mimo wszystko.

Płakałam długo nad tymi listami. Zrozumiałam wtedy, że każdy z nas niesie swój ciężar; każdy ma swoje rany i żale.

Zaczęłam powoli wracać do życia: zaprosiłam Bartka na kolację, zaczęliśmy razem remontować starą łódkę po dziadku. Z czasem nauczyłam się wybaczać sobie i innym.

Dziś siedzę na werandzie tej samej chaty nad jeziorem; słońce zachodzi za linią drzew, a Bartek gra cicho na gitarze.

Czasem myślę o tym wszystkim, co się wydarzyło: o krzykach i ciszy, o stracie i przebaczeniu.

Czy można naprawdę zacząć od nowa? Czy przeszłość zawsze będzie cieniem rzucanym na nasze szczęście?