Kiedy rodzicielstwo przytłacza: Historia nieoczekiwanego macierzyństwa
– Nie dam już rady, Michał! – krzyknęłam, czując jak łzy napływają mi do oczu. Stałam w kuchni, oparta o blat, z roztrzęsionymi rękami. Za ścianą płakał nasz najmłodszy syn, Staś, a starsza córka, Zosia, właśnie rozlała mleko na podłogę. Michał patrzył na mnie bezradnie, z tym samym zmęczonym wyrazem twarzy, który widziałam w lustrze każdego ranka.
Jeszcze dwa lata temu nasze życie wydawało się poukładane. Mieliśmy Zosię, przedszkolaka pełnego energii, i planowaliśmy powoli wracać do siebie – do pracy, do marzeń, do wieczorów tylko we dwoje. Kiedy dowiedziałam się o ciąży ze Stasiem, poczułam panikę. To nie był czas na drugie dziecko. Nasze mieszkanie na warszawskim Ursynowie już wtedy wydawało się za małe, a pieniądze ledwo starczały do pierwszego.
– Damy radę – powtarzał Michał. – Przecież jakoś to będzie.
Ale nie było. Każdy dzień stawał się walką o przetrwanie. Staś urodził się w środku pandemii. Michał stracił pracę w agencji reklamowej, a ja próbowałam pracować zdalnie jako księgowa, z niemowlakiem przy piersi i Zosią domagającą się uwagi. Moja mama mieszkała daleko, teściowa była chora. Byliśmy sami.
Pamiętam jedną noc szczególnie wyraźnie. Staś miał kolki i płakał bez przerwy od kilku godzin. Michał spał na kanapie w salonie, bo rano miał rozmowę kwalifikacyjną. Siedziałam z dzieckiem na rękach i czułam, jak ogarnia mnie bezsilność. Wtedy po raz pierwszy pomyślałam: „Nie chcę już być matką. Chcę po prostu spać.”
Wstydziłam się tych myśli. Przecież kochałam swoje dzieci. Ale byłam wykończona. Michał wrócił z rozmowy wściekły – nie przyjęli go. Wybuchł przy śniadaniu:
– Może gdybyś nie była taka rozdrażniona, w domu byłoby spokojniej!
– Może gdybyś ty coś zrobił, nie musiałabym wszystkiego dźwigać sama! – odparowałam.
Zosia patrzyła na nas szeroko otwartymi oczami. Wtedy po raz pierwszy zobaczyłam w niej strach.
Zaczęliśmy się kłócić coraz częściej. O pieniądze, o obowiązki, o to, kto wstaje w nocy do Stasia. Michał zamykał się w sobie, coraz częściej wychodził na długie spacery sam. Ja płakałam po nocach i przestałam odbierać telefony od przyjaciółek.
Pewnego dnia zadzwoniła moja mama.
– Aniu, słyszę po głosie, że coś jest nie tak. Może przyjadę?
Nie chciałam jej martwić. Ale kiedy Staś dostał gorączki i musiałam jechać z nim na SOR, a Michała nie było w domu, poczułam się kompletnie sama.
W szpitalu pielęgniarka spojrzała na mnie z troską:
– Pani wygląda na bardzo zmęczoną.
Chciałam jej powiedzieć: „Jestem wykończona. Nie wiem już, jak być dobrą matką.” Ale tylko skinęłam głową i uśmiechnęłam się słabo.
Po powrocie do domu Michał czekał na mnie w kuchni.
– Aniu… przepraszam – powiedział cicho. – Ja też nie daję rady.
Usiedliśmy razem przy stole i po raz pierwszy od miesięcy naprawdę ze sobą porozmawialiśmy. O tym, jak bardzo jesteśmy zmęczeni. O tym, że boimy się przyszłości. O tym, że czasem mamy ochotę uciec.
Zaczęliśmy szukać pomocy – najpierw u psychologa rodzinnego, potem u sąsiadki, która czasem zajmowała się dziećmi na godzinę. Michał znalazł pracę w sklepie spożywczym – nie była to jego wymarzona kariera, ale dawała nam trochę stabilności.
Nie było łatwo. Każdy dzień to nadal walka – o cierpliwość, o bliskość, o chwilę dla siebie. Czasem mam wrażenie, że już nigdy nie będziemy szczęśliwi jak dawniej. Ale są też momenty – kiedy Zosia przytula mnie bez powodu albo Staś śmieje się w głos – które dają mi siłę.
Często zastanawiam się: czy można być dobrym rodzicem, kiedy samemu jest się na granicy wytrzymałości? Czy dzieci czują nasz strach i zmęczenie? A może najważniejsze jest to, że mimo wszystko próbujemy? Może właśnie w tej codziennej walce kryje się prawdziwa miłość?