Kiedy Eugeniusz i Sabina przechytrzyli wścibskich teściów
— Sabina, nie możesz założyć tej sukienki! — głos mojej mamy odbił się echem po kuchni, gdy tylko pokazałam jej zdjęcie wymarzonej kreacji. — To nie wypada! Co powiedzą ciotki?
Zacisnęłam zęby. Od tygodni próbowałam przekonać rodziców, że nasz ślub ma być taki, jak chcemy — ja i Eugeniusz. Ale oni mieli inne plany. Mama z tatą, a także rodzice Eugeniusza, wtrącali się w każdy szczegół: od menu, przez listę gości, aż po kolor serwetek. Czułam się jak aktorka w przedstawieniu reżyserowanym przez cztery osoby, które nie pytały mnie o zdanie.
— Mamo, to nasz dzień — powiedziałam cicho, choć w środku wrzałam. — Chcemy zrobić wszystko po swojemu.
— Po swojemu? — prychnęła. — Ty jeszcze nie wiesz, co to znaczy organizować wesele. My już przez to przechodziliśmy. Zaufaj nam.
Wróciłam do pokoju i zadzwoniłam do Eugeniusza. — Oni mnie wykończą — wyszeptałam do słuchawki. — Twoja mama właśnie zadzwoniła do mojej i ustaliły, że zamiast obiadu będzie szwedzki stół! A ja marzyłam o tradycyjnym rosole i schabowym!
Eugeniusz westchnął ciężko. — U mnie to samo. Tata już zamówił orkiestrę bez pytania mnie o zdanie. I jeszcze chce zaprosić swoich kolegów z pracy, których nawet nie znam.
Przez chwilę milczeliśmy oboje. W końcu Eugeniusz powiedział: — Sabina, musimy coś wymyślić. To nasz ślub. Jeśli teraz się poddamy, nigdy nie postawimy granic.
Wiedziałam, że ma rację. Ale jak sprzeciwić się rodzicom, którzy zawsze wiedzą lepiej? Jak powiedzieć „nie”, kiedy całe życie uczono mnie posłuszeństwa?
Następnego dnia spotkaliśmy się w naszej ulubionej kawiarni na Starym Mieście. Eugeniusz przyniósł notatnik i długopis.
— Zrobimy listę rzeczy, które są dla nas najważniejsze — powiedział stanowczo. — I ustalimy plan działania.
Zapisaliśmy: skromna ceremonia w kościele na Pradze, obiad dla najbliższych, moja sukienka z koronką i Eugeniusza granatowy garnitur. Żadnych orkiestr disco polo, żadnych szwedzkich stołów, żadnych gości z przypadku.
— Ale jak to przeforsujemy? — zapytałam z rezygnacją.
Eugeniusz uśmiechnął się tajemniczo. — Musimy być sprytniejsi od nich.
I tak zaczęła się nasza mała wojna podjazdowa. Najpierw delikatnie wycofaliśmy się z rodzinnych narad: „Przepraszamy, mamy już plany”, „Dziękujemy za sugestie, ale już wszystko ustaliliśmy”. Kiedy mama próbowała zamówić dla mnie inną sukienkę, powiedziałam stanowczo: „To mój wybór i nie zamierzam go zmieniać”.
Najtrudniej było z listą gości. Rodzice Eugeniusza chcieli zaprosić pół swojej parafii i wszystkich sąsiadów z bloku. W końcu postanowiliśmy wysłać oficjalne zaproszenia tylko do tych osób, które sami wybraliśmy. Reszta dostała… kartki z podziękowaniem za wsparcie i informacją o kameralnym charakterze uroczystości.
Nie obyło się bez awantur.
— Jak możesz tak traktować rodzinę?! — krzyczała mama Eugeniusza przez telefon. — To skandal!
— Mamo, to nasza decyzja — powtarzał spokojnie Eugeniusz. — Chcemy świętować tylko z najbliższymi.
— A co powie sąsiadka Kowalska? — dopytywała moja mama z rozpaczą w głosie.
— Mamo, to nie jest jej ślub — odpowiedziałam twardo.
Przez kilka dni panowała grobowa cisza. Rodzice obrażeni milczeli, a my zastanawialiśmy się, czy nie przesadziliśmy. Ale wtedy poczułam coś nowego: ulgę. Po raz pierwszy od dawna miałam poczucie kontroli nad własnym życiem.
Dzień ślubu był piękny i słoneczny. W kościele zebrała się tylko najbliższa rodzina i kilku przyjaciół. Mama patrzyła na mnie z lekkim wyrzutem, ale w jej oczach widziałam też dumę. Eugeniusz ściskał moją dłoń tak mocno, że aż bolało.
Po ceremonii usiedliśmy przy jednym stole w małej restauracji na Saskiej Kępie. Było cicho, spokojnie i… prawdziwie. Bez sztucznego blichtru, bez udawania.
Podczas obiadu tata Eugeniusza podszedł do nas i powiedział cicho:
— Wiecie co? Może mieliście rację. To wasz dzień i wasze życie.
Spojrzałam na Eugeniusza i uśmiechnęliśmy się do siebie porozumiewawczo.
Wieczorem leżeliśmy już razem w naszym nowym mieszkaniu na Grochowie. Patrzyłam na sufit i myślałam o tym wszystkim, co przeszliśmy przez ostatnie miesiące.
Czy warto było walczyć o siebie? Czy można kochać rodzinę i jednocześnie stawiać jej granice? Może właśnie na tym polega dorosłość – na odwadze bycia sobą mimo oczekiwań innych?
Ciekawa jestem, ilu z was musiało kiedyś przejść podobną walkę o własne szczęście…