Goście, którzy nie chcą wyjechać: Wielkanocna opowieść Kasi
— Kasia, czy mogłabyś podać jeszcze trochę herbaty? — głos Tamary Stanisławówny rozbrzmiał w kuchni jak dzwon alarmowy. Zatrzymałam się w pół kroku, ścierka w jednej ręce, talerz w drugiej. Spojrzałam na zegar: 21:47. To już trzeci dzbanek tego wieczoru. W salonie rozlegały się głośne śmiechy, a zapach smażonych pierogów unosił się w powietrzu, mieszając się z moją frustracją.
Dwa tygodnie przed Wielkanocą do naszego domu przyjechali krewni mojej teściowej. Najpierw miał to być tylko weekend — tak mówiła Tamara Stanisławówna. „Zobaczysz, Kasiu, oni są tacy mili, pomogą nam przy świętach!” — zapewniała mnie z uśmiechem. Ale już pierwszego wieczoru wiedziałam, że to nie będzie zwykła wizyta.
Wiktor, mój mąż, próbował mnie uspokoić: „To tylko kilka dni, kochanie. Przecież to rodzina.” Ale kiedy zobaczyłam, jak ciotka Genowefa rozpakowuje walizki w pokoju gościnnym i układa swoje kosmetyki na mojej półce w łazience, poczułam, że coś jest nie tak. Wujek Zbyszek od razu zajął fotel przed telewizorem i zaczął komentować każdy program polityczny, jakby był w swoim własnym domu. Ich córka, Ania, rozłożyła swoje rzeczy na stole w jadalni i zaczęła robić notatki do pracy magisterskiej — najwyraźniej nie zamierzała się nigdzie ruszać przez najbliższe dni.
Pierwszy tydzień minął na ciągłym gotowaniu, sprzątaniu i uśmiechaniu się przez zaciśnięte zęby. Każdego ranka budził mnie zapach kawy i głośne rozmowy dobiegające z kuchni. Tamara Stanisławówna była w swoim żywiole — organizowała śniadania, obiady i kolacje, a ja byłam jej prawą ręką. „Kasiu, podaj sól! Kasiu, czy możesz obrać ziemniaki? Kasiu, czy masz jeszcze trochę mąki?” — jej głos był wszędzie.
Pewnego wieczoru, kiedy próbowałam znaleźć chwilę spokoju w łazience, usłyszałam pukanie do drzwi. To była Ania.
— Kasiu, przepraszam, ale muszę pilnie wydrukować coś na uczelnię. Twój komputer jest wolny?
Zacisnęłam pięści. „Tak, oczywiście,” odpowiedziałam przez zęby.
Wiktor coraz częściej wychodził do pracy wcześniej i wracał później. Zostawiał mnie samą z całą tą rodziną i ich niekończącymi się potrzebami. Wieczorami próbowałam z nim rozmawiać:
— Wiktorze, ile to jeszcze potrwa? Przecież oni nawet nie wspominają o wyjeździe!
— Kochanie, nie przesadzaj. To tylko rodzina. Po świętach na pewno pojadą.
Ale po świętach był jeszcze tydzień do ich planowanego wyjazdu. A potem kolejny.
Zaczęłam czuć się jak służąca we własnym domu. Każdy dzień wyglądał tak samo: gotowanie dla ośmiu osób, sprzątanie po nich i wysłuchiwanie narzekań ciotki Genowefy na „dzisiejszą młodzież” i „te nowe przepisy podatkowe”. Wujek Zbyszek codziennie rano pytał mnie o świeże bułki i narzekał na „twarde łóżko”.
Pewnego wieczoru nie wytrzymałam. Siedzieliśmy wszyscy przy stole, a Tamara Stanisławówna opowiadała historię o swoim dzieciństwie w Białymstoku. Nagle ciotka Genowefa przerwała jej:
— Kasiu, a może upiekłabyś jeszcze sernik? Twój ostatni był taki pyszny!
Poczułam, jak coś we mnie pęka.
— Może tym razem ktoś inny upiekłby ciasto? — powiedziałam cicho, ale stanowczo.
Zapadła cisza. Wszyscy spojrzeli na mnie zaskoczeni.
Tamara Stanisławówna uśmiechnęła się nerwowo:
— Kasiu, przecież ty zawsze tak pięknie pieczesz…
— Ale ja też chciałabym odpocząć — odpowiedziałam drżącym głosem.
Wiktor spuścił wzrok.
Po tej scenie atmosfera w domu stała się napięta. Goście zaczęli szeptać między sobą, Tamara Stanisławówna chodziła obrażona przez cały dzień. Wieczorem przyszła do mnie do kuchni.
— Kasiu, nie rozumiem cię. Przecież to rodzina. Powinnaś być szczęśliwa, że mamy gości.
Spojrzałam na nią zmęczonym wzrokiem:
— A czy ktoś pomyślał o mnie? O tym, że ja też mam swoje granice?
Tamara Stanisławówna wzruszyła ramionami i wyszła bez słowa.
Następnego dnia Ania przyszła do mnie z kubkiem herbaty.
— Kasiu… Przepraszam za wszystko. Nie wiedziałam, że to dla ciebie takie trudne. Może powinniśmy już wracać do siebie?
Poczułam ulgę i wdzięczność — pierwszy raz od dwóch tygodni ktoś zauważył moje uczucia.
Wieczorem Wiktor usiadł obok mnie na kanapie.
— Przepraszam, Kasiu. Powinienem był cię wesprzeć. Nie zauważyłem, jak bardzo cię to wszystko przytłacza.
Przytuliłam go mocno.
Krewni Tamary Stanisławówny wyjechali dwa dni później. W domu zapanowała cisza — taka, jakiej dawno nie słyszałam. Usiadłam przy stole z kubkiem herbaty i spojrzałam przez okno na kwitnące forsycje.
Czy naprawdę musimy poświęcać siebie dla dobra rodziny? Czy można być dobrym człowiekiem i jednocześnie dbać o własne granice? Czasem zastanawiam się, gdzie kończy się gościnność, a zaczyna wykorzystywanie…