Dom nad morzem, którego nikt nam nie wybaczył

– No proszę, państwo się dorobili! – usłyszałam głos ciotki Haliny, zanim jeszcze zdążyłam zamknąć furtkę. Stała na naszym nowym podjeździe, z rękami skrzyżowanymi na piersi, a jej spojrzenie było zimne jak woda w Bałtyku w listopadzie. Obok niej stała kuzynka Aneta, z tym swoim ironicznym uśmieszkiem, który pamiętałam jeszcze z dzieciństwa.

Nie spodziewałam się ich wizyty. Właściwie nie spodziewałam się już nikogo z rodziny. Przez lata żyliśmy z Markiem spokojnie, na uboczu, nie szukając kontaktu ani poklasku. Nasze drugie małżeństwo było dla wielu powodem do plotek – ja bezdzietna, on po rozwodzie, oboje po pięćdziesiątce. Pracowaliśmy ciężko, nie wyjeżdżaliśmy na wakacje, nie kupowaliśmy drogich rzeczy. Wszystko po to, żeby kiedyś mieć swój kąt nad morzem. I kiedy wreszcie się udało – kiedy zamknęliśmy drzwi do naszego wymarzonego domu w Rewalu – nagle wszyscy sobie o nas przypomnieli.

– Nie sądziłam, że was na to stać – dodała Aneta, rozglądając się po ogrodzie. – Ale widocznie dobrze się wam powodzi.

Poczułam, jak ściska mnie w gardle. Chciałam odpowiedzieć coś spokojnego, ale słowa ugrzęzły mi w ustach. Marek wyszedł z domu, niosąc dwie filiżanki kawy. Zatrzymał się na widok gości.

– Dzień dobry – powiedział ostrożnie. – Co was sprowadza?

– A tak tylko… przejeżdżałyśmy – rzuciła Halina. – Chciałyśmy zobaczyć, jak wam się żyje w tej willi.

Willa. Jakbyśmy kupili pałac. To był zwykły dom z lat 70., wymagający remontu, ale dla nas najpiękniejszy na świecie. Zawsze marzyłam o porannej kawie na tarasie z widokiem na fale.

Zaproponowałam im kawę, choć wiedziałam, że przyszły nie po to, by miło spędzić czas. Siedziałyśmy przy stole w salonie, a rozmowa była pełna niedopowiedzeń i ukrytych żalów.

– Wiecie… rodzina to rodzina – zaczęła Halina. – Szkoda, że tak się od nas odsunęliście.

– Nikt się nie odsuwał – odpowiedziałam cicho. – Po prostu żyliśmy swoim życiem.

– No właśnie! – wtrąciła Aneta. – I teraz macie wszystko dla siebie.

Zrozumiałam wtedy, że nie chodzi o dom. Chodziło o to, że nam się udało. Że mimo późnego wieku i życiowych zakrętów potrafiliśmy coś razem stworzyć. A oni… oni zostali tam, gdzie byli zawsze – w swoich mieszkaniach w blokach, z pretensjami do całego świata.

Po ich wyjściu długo siedziałam w ciszy. Marek próbował mnie pocieszyć.

– Nie przejmuj się nimi. Zazdroszczą i tyle.

Ale to nie było takie proste. W kolejnych tygodniach zaczęły się telefony od innych krewnych. Ktoś chciał przyjechać „na kilka dni odpocząć”, ktoś inny pytał o pożyczkę „na remont”. Nawet brat Marka, z którym nie rozmawiał od lat, nagle przypomniał sobie o jego urodzinach.

Czułam się osaczona. Zamiast cieszyć się nowym domem i spokojem morza, codziennie musiałam tłumaczyć się z własnych wyborów. Nawet sąsiedzi zaczęli patrzeć na nas inaczej – jakbyśmy byli kimś obcym, kimś lepszym albo gorszym tylko dlatego, że przyjechaliśmy „z miasta” i kupiliśmy dom.

Pewnego wieczoru zadzwoniła mama.

– Córciu… dobrze zrobiłaś, że spełniłaś swoje marzenie. Ale pamiętaj, rodzina to nie tylko święta i pogrzeby.

Zrobiło mi się przykro. Przecież całe życie starałam się być dla wszystkich dobra. Pomagałam, kiedy mogłam. Ale nikt nie pytał mnie o samotność bez dzieci, o lata pracy ponad siły czy o to, ile razy płakałam w poduszkę ze strachu przed przyszłością.

Marek coraz częściej zamykał się w sobie. Zaczęliśmy się kłócić o drobiazgi – o to, kto ma odebrać telefon od kuzyna, kto ma odpisać na wiadomość od ciotki. Nasz dom stawał się areną rodzinnych pretensji i niespełnionych oczekiwań.

Któregoś dnia przyszła paczka bez nadawcy. W środku była kartka: „Nie zapomnijcie, skąd pochodzicie”.

Poczułam wtedy coś dziwnego – mieszaninę gniewu i żalu. Dlaczego ludzie nie potrafią cieszyć się szczęściem innych? Dlaczego sukces jednych jest porażką drugich?

W końcu postanowiłam napisać do wszystkich list:

„Kochani,
Nie kupiliśmy domu po to, żeby was zranić czy odsunąć się od rodziny. To nasze marzenie i efekt wielu lat pracy oraz wyrzeczeń. Proszę, uszanujcie naszą prywatność i pozwólcie nam cieszyć się tym miejscem bez poczucia winy.”

Nie wszyscy odpowiedzieli. Niektórzy przestali dzwonić zupełnie. Inni zaczęli rozpowiadać plotki po rodzinie – że Marek wygrał w totolotka albo że mamy tajemniczego sponsora.

Czasem siedzę na tarasie i patrzę na fale. Zastanawiam się wtedy: czy naprawdę warto było spełniać marzenia kosztem spokoju? Czy szczęście zawsze musi budzić zazdrość? Może lepiej było zostać tam, gdzie nikt nas nie zauważał?

A może to właśnie cena za odwagę życia po swojemu? Czy ktoś z was też musiał zapłacić za swoje marzenia samotnością lub niezrozumieniem?