Decyzja, która podzieliła rodzinę: Historia o poświęceniu i przebaczeniu
– Pani Szymańska! Proszę natychmiast na OIOM! – głos pielęgniarki rozdarł ciszę szpitalnego korytarza, gdy już miałam wychodzić po kolejnej morderczej zmianie. W dłoni ściskałam klucze do mieszkania, a w głowie miałam tylko myśl o synu czekającym na mnie z niedokończonym zadaniem z matematyki. Ale wtedy wszystko przestało mieć znaczenie. Biegłam przez szpital Praskiego Centrum Zdrowia, mijając znajome twarze, które w tej chwili były tylko rozmazanym tłem dla jednego obrazu: łóżka z drobnym ciałkiem chłopca podpiętego do aparatury.
Ignaś miał dziewięć lat i spojrzenie tak poważne, że czasem zapominałam, że to jeszcze dziecko. Od miesięcy walczył z niewydolnością nerek. Jego mama, pani Rutkowska, nie opuszczała go ani na chwilę – jej twarz była mapą nieprzespanych nocy i bezsilności. Ojciec próbował być opoką, ale widziałam, jak drżą mu ręce, gdy podpisywał kolejne zgody na badania. – Dlaczego on? – pytałam siebie za każdym razem, gdy podawałam mu leki.
Tamtej nocy wyniki były złe. Bardzo złe. Lekarz dyżurny, dr Kaczmarek, powiedział wprost: – Jeśli nie znajdziemy dawcy w ciągu tygodnia… – nie dokończył. Pani Rutkowska osunęła się na krzesło i zaczęła płakać tak cicho, jakby bała się obudzić śpiącego syna. Usiadłam obok niej i ścisnęłam jej dłoń. – Musi się udać – wyszeptałam, choć sama w to nie wierzyłam.
Wróciłam do domu o świcie. Mój syn Kuba spał wtulony w pluszowego misia. Patrzyłam na niego długo, a potem zaczęłam płakać – z ulgi, że jest zdrowy, i z poczucia winy wobec matki Ignasia. Przez kolejne dni nie mogłam spać. W głowie wciąż słyszałam słowa dr Kaczmarka: „Czas ucieka”.
Na odprawie lekarskiej padło: – Dawcy rodzinnego brak. Z rejestru też cisza. – Może ktoś z personelu? – rzuciła młoda rezydentka półżartem. Ale mnie to uderzyło jak obuchem. Przez cały dzień biłam się z myślami. Wieczorem powiedziałam mężowi: – Chcę zrobić badania na zgodność.
– Zwariowałaś? – wybuchł Michał. – Masz własne dziecko! Co jeśli coś ci się stanie? A jeśli Kuba cię straci?
– A jeśli to byłby nasz syn? – odpowiedziałam cicho.
Przez tydzień żyliśmy jak obcy ludzie. Michał milczał, teściowa dzwoniła codziennie: – Nie rób tego! Myślisz tylko o obcych! Kuba cię potrzebuje!
W pracy też nie było łatwo. Koleżanka z dyżuru rzuciła z przekąsem: – Chcesz być bohaterką? Może jeszcze TVN cię zaprosi?
Ale ja już podjęłam decyzję.
Badania trwały dwa tygodnie. Każdy dzień był jak wieczność. Kiedy dr Kaczmarek zadzwonił: – Jest pani idealną kandydatką – nogi się pode mną ugięły.
Musiałam powiedzieć Kubie. Usiadłam przy nim na łóżku.
– Mamusiu, czy będziesz chora?
– Nie, kochanie. Pomogę pewnemu chłopcu wyzdrowieć.
– A wrócisz do domu?
– Obiecuję.
Przed operacją Michał nie przyszedł mnie pożegnać. Teściowa wysłała SMS-a: „Nie licz na naszą pomoc”.
Obudziłam się po operacji w bólu tak silnym, że chciałam krzyczeć. Ale kiedy zobaczyłam uśmiechniętą twarz pani Rutkowskiej i usłyszałam: – Ignaś żyje dzięki pani… – wiedziałam, że było warto.
Media szybko podchwyciły temat. Dzwonili dziennikarze, pytali o motywacje. W pracy jedni gratulowali, inni szeptali za plecami: – Zrobiła to dla poklasku.
Najgorsze były jednak wieczory w pustym mieszkaniu. Michał zabrał Kubę do swojej matki „na czas rekonwalescencji”. Czułam się zdradzona przez najbliższych.
Po miesiącu wróciłam do pracy. Ignaś przyszedł z mamą z bukietem tulipanów i laurką: „Dziękuję Ci za życie”. Płakałyśmy obie.
Michał wrócił dopiero po dwóch miesiącach. Przyszedł wieczorem, usiadł naprzeciwko mnie i długo milczał.
– Nadal się boję o ciebie – powiedział w końcu. – Ale jestem dumny.
Teściowa nigdy mi nie wybaczyła.
Dziś Kuba ma dwanaście lat i mówi kolegom: „Moja mama jest bohaterką”. Ignaś gra w szachy i co roku wysyła mi kartkę na Dzień Matki.
Czasem pytam siebie: czy było warto? Czy można być dobrą matką dla własnego dziecka, ryzykując wszystko dla cudzego? Czy wy byście się odważyli?