Cień rozliczenia: Opowieść o Katarzynie i Zofii Kazimierze
— Katarzyno, czy naprawdę musisz tak głośno stawiać te talerze? — głos Zofii Kazimiery przeszył ciszę kuchni jak zimny podmuch znad Bałtyku. Stałam przy zlewie, próbując nie rozlać łez do resztek zupy. To był mój trzeci tydzień w domu na obrzeżach Sopotu, a już czułam się jak nieproszony gość, który z każdym ruchem przypomina o swojej obecności.
Zofia Kazimiera — matka mojego męża, kobieta o stalowych oczach i nienagannej fryzurze, która nawet w domowym fartuchu wyglądała jakby zaraz miała udzielić wywiadu do telewizji śniadaniowej. Od początku naszej znajomości dawała mi do zrozumienia, że nie pasuję do jej rodziny. „Kazimierzowie zawsze byli ludźmi sukcesu” — powtarzała przy każdej możliwej okazji, a ja coraz bardziej czułam się jak plama na ich nieskazitelnej reputacji.
Mój mąż, Michał, był jej oczkiem w głowie. Często powtarzał, żebym się nie przejmowała, że mama jest po prostu wymagająca. Ale on nie widział tych spojrzeń, które rzucała mi zza filiżanki herbaty. Nie słyszał tych westchnień, kiedy mówiłam o swoich planach zawodowych — bo przecież „kobieta powinna dbać o dom”.
Pamiętam pierwszy wieczór po naszym ślubie. Siedzieliśmy przy ogromnym stole w jadalni, a Zofia patrzyła na mnie jak na egzotyczne zwierzę. — Skąd ty właściwie jesteś? — zapytała nagle. — Z Torunia — odpowiedziałam niepewnie. — Ach, Toruń… — jej usta wykrzywił lekki grymas. — Tam chyba nie uczą dobrych manier.
Od tamtej pory każdy dzień był dla mnie próbą sił. Rano budziłam się z nadzieją, że może dziś uda mi się zdobyć choć odrobinę jej sympatii. Przynosiłam jej kawę do łóżka, pomagałam w ogrodzie, gotowałam obiady według jej przepisów. Ale zawsze znalazła coś, co zrobiłam źle. Za słona zupa, za mało wypolerowane sztućce, za głośny śmiech.
Najgorsze były niedziele. Cała rodzina zbierała się na obiedzie: siostra Michała z mężem i dziećmi, wujostwo z Gdańska. Wszyscy uśmiechnięci, rozmawiający o sukcesach zawodowych i planach na wakacje w Toskanii. Ja siedziałam na końcu stołu, czując się coraz mniejsza. Zofia zawsze znajdowała sposób, by wbić mi szpilkę przy wszystkich. — Katarzyno, może następnym razem ty spróbujesz upiec sernik? — rzuciła pewnego razu z ironicznym uśmiechem. — Może wtedy nie będzie taki… hmm… zbity.
Michał próbował mnie pocieszać. — Mama po prostu taka jest — mówił wieczorami, kiedy leżeliśmy razem w łóżku. — Z czasem się przyzwyczaisz. Ale ja nie chciałam się przyzwyczajać do bycia niewidzialną.
Pewnego dnia postanowiłam porozmawiać z Zofią szczerze. Czekałam na nią w kuchni, kiedy wróciła z zakupów.
— Pani Zofio… chciałabym porozmawiać — zaczęłam niepewnie.
Spojrzała na mnie chłodno. — Słucham.
— Czuję się tutaj obco… Staram się jak mogę, ale mam wrażenie, że nigdy nie będę wystarczająca.
Przez chwilę milczała. Potem odłożyła torbę na blat i powiedziała cicho:
— Katarzyno, ja po prostu chcę dla mojego syna jak najlepiej. On zasługuje na wszystko, co najlepsze.
— A ja nie? — zapytałam szeptem.
Nie odpowiedziała. Wyszła z kuchni, zostawiając mnie samą z moimi myślami.
Od tego dnia coś we mnie pękło. Przestałam się starać. Przestałam zabiegać o jej aprobatę. Skupiłam się na sobie: wróciłam do pracy w bibliotece miejskiej, zaczęłam spotykać się z dawnymi przyjaciółkami z Torunia. Michał zauważył zmianę.
— Co się dzieje? — zapytał pewnego wieczoru.
— Po prostu chcę być sobą — odpowiedziałam.
Zofia była coraz bardziej zirytowana moją niezależnością. Pewnego dnia podczas obiadu wybuchła:
— W tym domu zawsze panował porządek! Teraz wszystko się zmienia! Michał, czy ty tego nie widzisz?
Michał spojrzał na mnie bezradnie. Wiedziałam, że stoi między młotem a kowadłem.
Wkrótce potem zaczęły się plotki w rodzinie. Ktoś powiedział ciotce Wandzie, że jestem niewdzięczna i leniwa. Ktoś inny zasugerował, że pewnie chcę tylko pieniędzy Kazimierzów. Czułam się coraz bardziej osaczona.
Pewnej nocy usłyszałam rozmowę Zofii i Michała przez drzwi sypialni:
— Ona cię zmienia, Michał! To nie jest ta dziewczyna, którą wybrałeś!
— Mamo, ona jest moją żoną! Kocham ją!
— Ale czy ona kocha naszą rodzinę?
Te słowa bolały bardziej niż cokolwiek innego.
W końcu podjęłam decyzję: muszę odejść. Spakowałam walizkę i wróciłam do Torunia. Michał próbował mnie zatrzymać, ale wiedziałam, że jeśli zostanę, stracę siebie na zawsze.
Minęły dwa lata. Dziś patrzę na tamten czas jak na zły sen i zastanawiam się: czy naprawdę warto poświęcać siebie dla cudzych oczekiwań? Czy rodzina to tylko więzy krwi i tradycja? A może prawdziwy dom to miejsce, gdzie możemy być sobą bez lęku przed oceną?