Cień na skraju wsi – opowieść o Annie z domu na końcu świata
– Znowu przyszłaś? – głos pani Zofii rozległ się zza płotu, gdy tylko przekroczyłam próg starego domu. – Myślisz, że tu znajdziesz spokój? Tu nikt nie zapomina.
Zamarłam z kluczami w dłoni. Jej spojrzenie było jak zimny prysznic. Przez chwilę miałam ochotę odwrócić się i uciec, ale wiedziałam, że nie mogę. To był mój dom – choćby wszyscy wokół uważali inaczej.
Wprowadziłam się do tej chałupy na końcu wsi w środku listopada. Wiatr hulał po pustych polach, a dach przeciekał tak, że pierwszą noc spędziłam pod kocem, słuchając kapania wody do garnka. Kiedy rano wyszłam po chleb do sklepu, wszyscy już wiedzieli, że „ta z miasta” zamieszkała w domu po starym Kwiatkowskim.
– Pani Aniu, a co pani tu zgubiła? – zapytała ekspedientka, podając mi bochenek. – Przecież tu nic nie ma.
Uśmiechnęłam się wymuszenie. – Może właśnie tego szukam.
Nie powiedziałam jej prawdy. Nie powiedziałam nikomu. Nawet sobie nie chciałam przyznać, że uciekam – przed mężem, przed sobą, przed przeszłością, która ścigała mnie jak cień.
Wieczorami siadałam przy oknie i patrzyłam na światła w oddali. Czasem widziałam dzieci biegające po podwórkach, czasem sąsiadów wracających z pola. Ale nikt nie zaglądał do mnie. Tylko pani Zofia czasem rzucała spojrzenia spod zmarszczonych brwi.
Pewnego dnia znalazłam na progu kartkę: „Nie jesteś tu mile widziana”. Drżały mi ręce, gdy ją czytałam. Przez chwilę chciałam spakować walizki i wrócić do Warszawy. Ale potem przypomniałam sobie twarz mojego syna – tego, którego już nie było – i wiedziałam, że nie mogę się poddać.
Mój syn, Michał, miałby dziś siedem lat. Umarł nagle, bez ostrzeżenia. Lekarze mówili: „niewydolność serca”, ale ja do dziś nie wiem, czy to nie była moja wina. Może powinnam była zauważyć wcześniej? Może powinnam była być lepszą matką? Mąż odszedł miesiąc później. Zostałam sama z pustką i winą.
Dom Kwiatkowskich kupiłam za grosze. Był zrujnowany, ale miał ogród pełen dzikich jabłoni i widok na las. Wierzyłam, że tu znajdę ukojenie. Myliłam się.
Pewnego wieczoru usłyszałam pukanie do drzwi. Serce mi zamarło – nikt tu nie przychodził bez powodu. Otworzyłam ostrożnie.
– Dobry wieczór – powiedział mężczyzna w roboczym ubraniu. – Jestem Marek, mieszkam dwa domy dalej. Słyszałem, że dach przecieka. Mogę pomóc.
Nie ufałam mu. Ale był uprzejmy i miał ciepłe oczy. Pozwoliłam mu wejść.
Przez kilka tygodni Marek pomagał mi naprawiać dom. Rozmawialiśmy mało – on o swojej pracy w tartaku, ja o niczym. Ale czułam, że coś nas łączy – może samotność?
Któregoś dnia zapytał:
– Dlaczego tu przyjechałaś?
Zawahałam się.
– Szukam miejsca, gdzie mogłabym zacząć od nowa.
– A można zacząć od nowa? – zapytał cicho.
Nie odpowiedziałam.
Wieś żyła swoim rytmem: plotki krążyły szybciej niż wiatr. Słyszałam szepty za plecami: „Wdowa? Uciekła od męża? Dziecko jej umarło?” Czułam się jak intruz we własnym życiu.
Pani Zofia nie dawała mi spokoju:
– Pani Aniu, ludzie tu pamiętają wszystko. Nie lubią obcych.
– A pani? – zapytałam z goryczą.
Spojrzała na mnie długo:
– Ja też kiedyś byłam obca.
Zaczęłyśmy rozmawiać częściej. Opowiadała mi o swoim synu, który wyjechał do Anglii i nie wrócił nawet na pogrzeb ojca. W jej oczach widziałam ten sam ból, który nosiłam w sobie.
Wiosną ogród zakwitł dzikimi jabłoniami. Marek przyniósł sadzonki malin i posadził je pod płotem.
– Może za rok będą owoce – powiedział z uśmiechem.
Patrzyłam na niego i czułam coś nowego – nadzieję?
Ale wieś nie zapomina tak łatwo.
Pewnej nocy ktoś wybił szybę w moim oknie. Znalazłam na parapecie martwego ptaka i kartkę: „Wynoś się”.
Przez dwa dni nie wychodziłam z domu. Bałam się ludzi bardziej niż samotności.
Marek przyszedł wieczorem:
– Nie możesz im pozwolić wygrać.
– Nie rozumiesz…
– Rozumiem więcej niż myślisz. Mój ojciec pił i bił matkę. Całe życie słyszałem za plecami: „To ten od pijaka”. Ale zostałem tu i walczyłem o swoje miejsce.
Spojrzałam mu w oczy i zobaczyłam w nich własny strach – i własną siłę.
Z czasem ludzie zaczęli mnie akceptować – powoli, niechętnie. Pomagałam przy żniwach, piekłam ciasta na festyn parafialny, opiekowałam się dziećmi sąsiadów. Pani Zofia przyniosła mi kiedyś słoik ogórków:
– Na zgodę – mruknęła.
Ale przeszłość wracała nocami. Śnił mi się Michał – jego śmiech, jego małe dłonie… Budziłam się z krzykiem i płakałam do świtu.
Marek był przy mnie:
– Musisz sobie wybaczyć.
– Nie umiem…
– Spróbuj dla niego. On by tego chciał.
Minął rok od mojego przyjazdu na wieś. Ogród był pełen malin i jabłek. Dom stał się moim schronieniem – choć ciągle czułam się trochę obca.
Pewnego dnia przyszła do mnie młoda kobieta z dzieckiem:
– Słyszałam, że pani pomaga dzieciom z trudnościami w nauce…
Zgodziłam się bez wahania.
Wieczorem usiadłam na progu domu i patrzyłam na zachód słońca nad lasem. Czułam spokój – pierwszy raz od lat.
Czy można naprawdę zacząć od nowa? Czy można wybaczyć sobie to, czego nigdy nie zapomnimy?
Może odpowiedź kryje się gdzieś między szeptami jabłoni a śmiechem dzieci za oknem…