Awantura w restauracji, czyli jak prezent od syna podzielił rodzinę

— Co to ma być?! — głos mojej synowej, Magdy, przeszył całą restaurację niczym dźwięk tłuczonego szkła. Wszyscy goście odwrócili głowy w naszym kierunku. Siedziałam osłupiała, z widelcem zawieszonym w połowie drogi do ust. Mój syn, Tomek, trzymał w rękach elegancko zapakowane pudełko, które jeszcze przed chwilą miało być miłym akcentem podczas rodzinnego obiadu. Teraz stało się zarzewiem burzy.

— Sugerujesz, że nie potrafię gotować albo że powinnam zostać kucharką?! — Magda już nie mówiła, ona krzyczała. Jej policzki płonęły, a oczy błyszczały łzami złości. Tomek próbował coś powiedzieć, ale ona nie dawała mu dojść do słowa. — Zawsze tylko te prezenty do kuchni! Może jeszcze fartuch i mop mi kupisz na urodziny?!

W restauracji zapadła niezręczna cisza. Kelnerka, która podchodziła do naszego stolika z zamówieniem, zawróciła w pół kroku. Mój mąż, Andrzej, spojrzał na mnie bezradnie. Czułam, jak serce wali mi w piersi. Przez chwilę miałam ochotę zapaść się pod ziemię.

Nie rozumiałam tej reakcji. Przecież to był tylko nowoczesny robot kuchenny — prezent praktyczny, który miał ułatwić życie Magdzie i Tomkowi. Sama przez całe życie ceniłam takie rzeczy. Moi rodzice i dziadkowie nauczyli mnie zasady: wszystko dla rodziny. Najpierw kup to, co jest potrzebne do domu. Jeśli zostaną ci pieniądze, możesz kupić coś dla siebie. Ale mąż i dzieci są najważniejsi! To właśnie ta zasada pomogła mi zbudować dom i wychować dwójkę dzieci.

Pamiętam czasy, kiedy z Andrzejem liczyliśmy każdy grosz. Najpierw lodówka, potem pralka, potem meble do pokoju dziecięcego. Dopiero na końcu nowa sukienka czy buty dla mnie. Nigdy nie miałam o to żalu — czułam dumę, że potrafię zadbać o rodzinę. Dziś patrzę na Magdę i nie mogę pojąć jej gniewu.

Tomek próbował załagodzić sytuację:
— Magda, przecież mówiłaś ostatnio, że masz dość ręcznego ucierania ciasta…
— Bo czasem chciałam upiec coś dla siebie! — przerwała mu ostro. — Ale to nie znaczy, że mam być twoją służącą! Zawsze tylko kuchnia i kuchnia!

Zrobiło mi się przykro. Przecież chciałam dobrze. Chciałam, żeby mieli łatwiej niż my kiedyś. Czy to naprawdę takie złe?

Po obiedzie Magda wybiegła z restauracji, trzaskając drzwiami tak mocno, że aż zadzwoniły szklanki na barze. Tomek pobiegł za nią. Zostaliśmy z Andrzejem sami przy stole pełnym niedojedzonych dań i spojrzeń innych gości.

— Może rzeczywiście powinniśmy mniej się wtrącać… — mruknął Andrzej pod nosem.
— Ale przecież to był prezent od Tomka… — odpowiedziałam cicho.

Wróciliśmy do domu w milczeniu. Wieczorem długo nie mogłam zasnąć. W głowie kłębiły mi się myśli: czy naprawdę tak bardzo różnimy się od młodego pokolenia? Czy nasze wartości już się nie liczą?

Następnego dnia Tomek zadzwonił.
— Mamo… Magda jest bardzo zdenerwowana. Mówi, że czuje się niedoceniana i że wszyscy oczekują od niej tylko gotowania i sprzątania.
— Ale przecież oboje pracujecie…
— No właśnie — westchnął ciężko. — Ale ona uważa, że przez takie prezenty przypomina się jej tylko o obowiązkach domowych.

Zrozumiałam wtedy, że świat się zmienił szybciej niż ja sama. Dla mnie robot kuchenny był symbolem troski o rodzinę — dla Magdy stał się symbolem zniewolenia.

Kilka dni później spotkałyśmy się na kawie. Magda była już spokojniejsza, ale wciąż spięta.
— Przepraszam za tamtą scenę — powiedziała cicho. — Po prostu… czasem czuję się przytłoczona oczekiwaniami wszystkich wokół.
— Rozumiem — odpowiedziałam po chwili milczenia. — Może po prostu za bardzo patrzę na świat przez pryzmat własnych doświadczeń.

Uśmiechnęła się smutno.
— Chciałabym czasem dostać coś tylko dla siebie…

Wtedy po raz pierwszy pomyślałam, że może warto nauczyć się dawać prezenty nie tylko praktyczne, ale też takie „bez powodu” — dla radości drugiej osoby.

Dziś często wracam myślami do tamtej sceny w restauracji. Zastanawiam się: czy można pogodzić tradycję z nowoczesnością? Czy jesteśmy skazani na nieporozumienia między pokoleniami? A może wystarczy po prostu więcej rozmawiać i próbować się zrozumieć?