Trzy miłości mojego życia: Opowieść o stracie, nadziei i przebaczeniu
– Dlaczego to zrobiłeś, Michał? – mój głos drżał, a w oczach miałam łzy. Stałam w kuchni, opierając się o blat, podczas gdy on patrzył na mnie z tą swoją chłodną obojętnością.
– Bo już cię nie kocham, Aniu – odpowiedział cicho, spuszczając wzrok.
To był pierwszy raz, kiedy poczułam, jak moje serce naprawdę pęka. Po dziesięciu latach małżeństwa, po wspólnych świętach, narodzinach naszej córki Zosi, po wszystkich tych drobnych codziennych radościach i kłótniach – on po prostu odszedł. Zostawił mnie z dzieckiem i kredytem na mieszkanie w bloku na warszawskim Ursynowie.
Przez pierwsze tygodnie żyłam jak w transie. Rano szykowałam Zosię do przedszkola, potem jechałam do pracy – byle tylko nie myśleć. Wieczorami płakałam w poduszkę, a kiedy Zosia pytała: „Mamo, kiedy tata wróci?”, nie potrafiłam odpowiedzieć. Moja mama powtarzała: „Ania, musisz być silna dla dziecka”, ale ja czułam się jak wrak człowieka.
Wtedy pojawił się Tomek. Poznaliśmy się w pracy – był nowym informatykiem, zawsze uśmiechniętym, z tym swoim nieco ironicznym poczuciem humoru. Najpierw rozmawialiśmy tylko o komputerach i kawie z automatu. Potem zaczęliśmy wychodzić na spacery po lunchu. Opowiadał mi o swoich podróżach po Bieszczadach, o tym, jak kiedyś chciał być muzykiem. Przy nim znów poczułam się kobietą – nie tylko matką i porzuconą żoną.
Pewnego wieczoru zaprosił mnie do siebie na kolację. Siedzieliśmy przy świecach, słuchaliśmy Stinga i nagle poczułam jego dłoń na swojej. Spojrzał mi głęboko w oczy:
– Aniu, wiem, że boisz się zaufać… Ale ja nie jestem Michałem.
Zaczęliśmy być razem. Zosia go polubiła – śmiała się z jego żartów i lubiła, gdy czytał jej bajki na dobranoc. Przez chwilę wydawało mi się, że wszystko wraca na swoje miejsce. Ale Tomek miał swoje demony. Często znikał na całe weekendy pod pretekstem wyjazdów do rodziny. Z czasem odkryłam, że ma problemy z alkoholem. Pewnej nocy wrócił pijany i zaczął krzyczeć na mnie bez powodu. Przestraszyłam się – nie tylko o siebie, ale przede wszystkim o Zosię.
– Tomek, nie mogę tak żyć! – wykrzyczałam mu prosto w twarz.
– Przepraszam… Ja już taki jestem – odpowiedział zrezygnowany.
Odeszłam od niego po roku. Znów byłam sama – tym razem bardziej ostrożna i zamknięta w sobie niż kiedykolwiek wcześniej.
Minęły dwa lata. Skupiłam się na pracy i wychowaniu córki. Zosia rosła – była coraz bardziej podobna do ojca, co czasem bolało mnie bardziej niż chciałam przyznać. W weekendy jeździłyśmy do mojej mamy do Radomia. Tam czułam się bezpieczna – otoczona zapachem świeżo upieczonego chleba i ciepłem rodzinnego domu.
Wtedy poznałam Pawła. Był nauczycielem matematyki w szkole Zosi. Spotkaliśmy się przypadkiem podczas zebrania rodziców. Pomógł mi znaleźć zgubiony portfel i zaprosił na kawę do pobliskiej cukierni.
– Pani Anno, życie potrafi zaskakiwać – powiedział z uśmiechem.
Był inny niż wszyscy mężczyźni, których znałam – spokojny, opanowany, z ogromnym poczuciem odpowiedzialności. Nie spieszył się z niczym; pozwolił mi otworzyć się powoli. Przez długie miesiące byliśmy tylko przyjaciółmi. Rozmawialiśmy godzinami o książkach, polityce i naszych dzieciach (Paweł był wdowcem i samotnie wychowywał syna).
Z czasem zaczęliśmy spędzać ze sobą coraz więcej czasu – wspólne wyjścia do kina, spacery po Łazienkach Królewskich, niedzielne obiady u mojej mamy. Zosia zaprzyjaźniła się z jego synem Kubą; razem budowali zamki z klocków i wymyślali własne gry.
Pewnego wieczoru Paweł zapytał:
– Aniu… Czy myślałaś kiedyś o tym, żeby spróbować jeszcze raz? Tak naprawdę?
Bałam się odpowiedzieć. Bałam się znów zaufać, znów pokochać i znów stracić. Ale spojrzałam na niego – na jego ciepłe oczy i delikatny uśmiech – i poczułam coś, czego nie czułam od lat: spokój.
Zdecydowałam się dać nam szansę. Byliśmy razem przez trzy lata. Wspólne wakacje nad Bałtykiem, pierwsze święta w nowym mieszkaniu na Mokotowie… Myślałam, że tym razem los się do mnie uśmiechnął.
Ale życie znów mnie zaskoczyło. Paweł zachorował – rak trzustki. Walczyliśmy razem przez półtora roku: szpitale, chemia, nadzieja i rozpacz przeplatały się ze sobą każdego dnia. Odszedł cicho pewnej listopadowej nocy.
Zostałam sama z dwójką dzieci – moją Zosią i jego Kubą, który został ze mną po śmierci ojca (jego matka nie żyła od lat). Przez długi czas nie potrafiłam pogodzić się ze stratą Pawła. Czułam żal do losu – dlaczego znów musiałam stracić kogoś bliskiego?
Dziś minęły już trzy lata od śmierci Pawła. Zosia jest nastolatką; Kuba właśnie zdaje maturę. Ja nauczyłam się żyć ze swoim bólem – nie wypierać go, ale akceptować jako część siebie.
Czasem zastanawiam się: czy jeszcze kiedyś będę potrafiła pokochać? Czy po tylu rozczarowaniach można jeszcze zaufać drugiemu człowiekowi? Może miłość to nie jest coś trwałego – może to tylko chwile szczęścia między długimi okresami samotności?
A może właśnie te chwile są wszystkim, co naprawdę mamy? Co o tym myślicie? Czy warto jeszcze wierzyć w miłość po tylu porażkach?