Po prostu odszedł… A przecież żyłam tylko dla niego

— Michał, powiedz coś. Proszę cię… — mój głos drżał, a dłonie ściskały kubek z herbatą tak mocno, że aż bolały mnie palce. Stał w przedpokoju z walizką. Jego twarz była zamknięta, obca. Przez chwilę miałam wrażenie, że patrzę na zupełnie innego człowieka.

— Marysia, nie komplikuj. To nie ma sensu. Próbowałem… — rzucił cicho, nie patrząc mi w oczy.

Wtedy zrozumiałam, że to już koniec. Po prostu odszedł. Siedem lat mojego życia zamknęło się w tej jednej chwili. Siedem lat starań, kompromisów, łez i śmiechu. Siedem lat, podczas których nauczyłam się być „dobrą żoną”, choć nigdy nie zostałam nią oficjalnie. Wszystko według książki: czystość, troska, uwaga, kompromisy. Każdego dnia budziłam się z myślą o nim i zasypiałam z nadzieją, że jest szczęśliwy.

Pamiętam nasze początki — studenckie mieszkanie na Pradze, wieczory z pizzą i rozmowy do rana. Michał był wtedy inny: spontaniczny, czuły, pełen marzeń. Wierzyłam, że razem możemy wszystko. Ale życie szybko zweryfikowało nasze plany. On zaczął pracować w korporacji na Mordorze, wracał coraz później i coraz częściej milczał przy kolacji. Ja rzuciłam studia magisterskie, żeby pomóc mu w domu i zająć się jego schorowaną matką. Wtedy jeszcze myślałam, że to tylko etap.

— Marysiu, ty zawsze wszystko ogarniesz — mówiła jego mama z uśmiechem. — Michał ma szczęście.

Czułam się potrzebna. To było moje paliwo. Im bardziej on się oddalał, tym bardziej starałam się być idealna: gotowałam jego ulubione dania, prasowałam koszule na poniedziałkowe spotkania, dbałam o dom tak, jakby od tego zależało nasze szczęście. Nawet kiedy wracał po północy i nie miał ochoty rozmawiać, udawałam, że wszystko jest w porządku.

Wiedziałam o tej dziewczynie z pracy dużo wcześniej niż przyznałam się przed sobą. Zaczęło się od zapachu obcych perfum na jego płaszczu i wiadomości na Messengerze: „Dzięki za dzisiaj! Było super :)”. Michał tłumaczył się: „To tylko koleżanka”. Chciałam wierzyć. Bałam się zapytać o więcej.

Najgorsze były święta u moich rodziców w Lublinie. Mama patrzyła na mnie z troską i pytała szeptem: — Wszystko dobrze? Wyglądasz na zmęczoną.

— Tak, mamo… Po prostu dużo pracy — kłamałam.

Ojciec milczał przy stole dłużej niż zwykle. Michał był uprzejmy, ale nieobecny. Po powrocie do Warszawy przez kilka dni nie rozmawialiśmy wcale.

Pewnego wieczoru usłyszałam jego rozmowę przez telefon:

— Nie mogę teraz… Tak, ona jest w domu… Wiem… Też za tobą tęsknię.

Serce mi zamarło. Nie spałam całą noc. Rano zrobiłam mu śniadanie jak zawsze — jajecznicę z pomidorami — i czekałam na znak, że to tylko koszmarny sen. Ale on nawet nie spojrzał mi w oczy.

Przez kolejne tygodnie żyliśmy obok siebie jak współlokatorzy. Ja sprzątałam jego bałagan i prałam jego rzeczy; on znikał na całe dnie i wracał coraz później. Czułam się przezroczysta.

W końcu zebrałam się na odwagę:

— Michał… Kochasz mnie jeszcze?

Spojrzał na mnie z rezygnacją:

— Nie wiem… Chyba nie.

To bolało bardziej niż zdrada.

Kiedy odszedł tamtego wieczoru — bez krzyku, bez łez — zostałam sama w naszym mieszkaniu pełnym jego rzeczy i wspomnień. Przez pierwsze dni nie wychodziłam z łóżka. Nie odbierałam telefonów od przyjaciółek ani mamy. Bałam się ich współczucia bardziej niż samotności.

Z czasem zaczęły do mnie docierać pytania: Kim jestem bez niego? Czy naprawdę żyłam tylko dla niego? Dlaczego tak bardzo bałam się zostać sama?

Zadzwoniła do mnie Anka:

— Marysia! Wstawaj! Idziemy na spacer nad Wisłę!

Nie chciałam wychodzić z domu, ale jej upór był silniejszy niż mój smutek.

— On nie był ciebie wart — powiedziała stanowczo. — Zasługujesz na coś więcej.

Nie wierzyłam jej wtedy. Ale zaczęłam powoli odzyskiwać siebie: wróciłam na studia, znalazłam pracę w małym wydawnictwie na Mokotowie. Zaczęłam czytać książki dla siebie, nie dla niego; gotować to, na co miałam ochotę; spotykać się z ludźmi bez poczucia winy.

Mama przyjechała do mnie pewnej niedzieli z ciastem drożdżowym:

— Córciu… Życie to nie bajka o Kopciuszku. Nie musisz być idealna dla kogoś innego. Wystarczy, że będziesz sobą.

Dopiero wtedy pozwoliłam sobie płakać naprawdę.

Minęły dwa lata od tamtego wieczoru. Czasem mijam Michała na ulicy — idzie szybko, z nową kobietą u boku. Już nie boli tak bardzo jak kiedyś.

Często zastanawiam się: dlaczego tak łatwo zatracamy siebie dla drugiego człowieka? Czy warto poświęcać wszystko dla miłości? A może najważniejsze to nauczyć się kochać siebie — zanim oddamy komuś własne serce?