Jak tu trafiłam? Opowieść Jadwigi Nowak o utracie domu i godności

Jak tu trafiłam? To pytanie powraca do mnie każdego ranka, kiedy otwieram oczy w tej obcej sali, gdzie śmierdzi tanimi lekami, ugotowaną kapustą i starością – tak gęstą, że można by ją nabrać łyżką. Siedzę na skraju łóżka, poprawiam wypłowiały szlafrok na kolanach – ten sam, w którym kiedyś piłam poranną herbatę przy kuchennym oknie. W domu. Kiedy jeszcze miałam dom…

Na sąsiednim łóżku leży pani Zofia, o jakieś dwadzieścia lat młodsza ode mnie. Chrapie cicho, a jej twarz wykrzywia grymas bólu. Czasem rozmawiamy, ale dziś nie mam siły. Dziś znowu wracam myślami do tamtego dnia, kiedy wszystko się skończyło.

– Mamo, nie możesz już mieszkać sama – powiedziała wtedy moja córka, Agnieszka. Stała w moim salonie, obok niej jej mąż, Paweł. Patrzyli na mnie z tym swoim współczuciem wymieszanym z irytacją. – To dla twojego dobra.

Dla mojego dobra? Czy ktoś mnie zapytał, czego ja chcę? Przecież radziłam sobie całe życie. Sama wychowałam Agnieszkę po śmierci męża. Pracowałam jako nauczycielka polskiego w podstawówce, prowadziłam dom, dbałam o wszystko. A teraz jestem dla nich ciężarem.

– Mamo, przecież upadłaś w łazience! – Agnieszka podniosła głos. – Co by było, gdyby nie sąsiadka?

Wtedy jeszcze próbowałam walczyć. – To był tylko poślizg! Każdemu się zdarza! – krzyczałam, choć głos mi drżał.

Ale oni już podjęli decyzję. Paweł tylko wzruszył ramionami i zaczął przeglądać papiery na stole. Wtedy poczułam się jak mebel, który można przestawić z kąta w kąt.

Oddali mnie tutaj. Do Domu Spokojnej Jesieni. Piękna nazwa, prawda? Ale to tylko pozory. Tutaj wszystko jest szare: ściany, twarze ludzi, nawet światło wpadające przez brudne okna wydaje się jakieś przygaszone.

Pierwsze dni były najgorsze. Płakałam nocami w poduszkę, żeby nikt nie słyszał. Zofia mówiła wtedy: – Przyzwyczaisz się. Wszystkie się przyzwyczajamy.

Ale ja nie chcę się przyzwyczajać! Chcę wrócić do swojego mieszkania na Pradze, do moich książek, do zapachu kawy o poranku i widoku gołębi na parapecie.

Czasem odwiedza mnie Agnieszka. Przynosi ciastka z cukierni i mówi: – Mamo, tu masz lepszą opiekę niż u siebie.

Ale ja widzę w jej oczach ulgę. Ulgę, że nie musi już codziennie dzwonić i sprawdzać, czy żyję. Że może spokojnie jechać na wakacje z Pawłem i dziećmi.

Ostatnio przyszła z wnuczką, Mają. Mała usiadła na moich kolanach i zapytała: – Babciu, dlaczego tu mieszkasz?

Zatkało mnie. Co miałam odpowiedzieć? Że jestem niepotrzebna? Że rodzina oddała mnie jak stary fotel?

– Bo tu mam dużo koleżanek – skłamałam.

Maja spojrzała na mnie wielkimi oczami i powiedziała: – Ale ja wolę cię w twoim domu.

Serce mi pękło.

Wieczorami rozmawiam z Zofią o dawnych czasach. Ona też miała rodzinę – syna i córkę. Teraz nikt jej nie odwiedza.

– Wiesz, Jadwiga – mówi pewnego wieczoru – my chyba jesteśmy tu za karę.

– Za jaką karę? – pytam z goryczą.

– Za to, że byłyśmy silne całe życie. Teraz już nie musimy być nikomu potrzebne.

Zastanawiam się nad tym długo w nocy. Czy naprawdę byłam zbyt dumna? Czy powinnam była prosić o pomoc wcześniej?

Czas płynie tu inaczej. Dni zlewają się w jedno: śniadanie, leki, drzemka, obiad, telewizor grający za głośno w świetlicy. Czasem ktoś umiera w nocy i rano już go nie ma przy stole.

Pielęgniarki są zmęczone i opryskliwe. – Pani Jadwigo, proszę nie marudzić! – słyszę codziennie.

A ja nie marudzę. Ja po prostu tęsknię za życiem.

Pewnego dnia dostaję list od Agnieszki. Pisze: „Mamo, sprzedaliśmy twoje mieszkanie. Potrzebowaliśmy pieniędzy na remont domu.”

Czuję się tak, jakby ktoś wyrwał mi serce z piersi. Mój dom… Moje wspomnienia… Wszystko sprzedane za nowe kafelki i meble do salonu.

Nie odpisuję jej przez kilka tygodni. Nie potrafię wybaczyć tej zdrady.

Zofia próbuje mnie pocieszyć: – Przynajmniej masz gdzie spać i co jeść.

Ale czy to wystarczy do szczęścia?

W końcu Agnieszka przychodzi sama. Siada na krześle obok mojego łóżka i zaczyna płakać.

– Mamo, przepraszam… Nie wiedziałam, że to cię tak zaboli…

Patrzę na nią długo. Widzę w niej małą dziewczynkę z rozbitym kolanem, którą tuliłam po upadku z roweru.

– Czasem trzeba coś stracić, żeby zrozumieć wartość tego, co się miało – mówię cicho.

Przytula mnie mocno i przez chwilę czuję się znów potrzebna.

Ale kiedy wychodzi, zostaję sama ze swoimi myślami.

Czy naprawdę rodzina to tylko więzy krwi? Czy można przebaczyć wszystko dla odrobiny bliskości?

Może ktoś z was zna odpowiedź…