Całe życie dla mamy – a co ze mną?
– Znowu nie przyszedł – powiedziałam do siebie, patrząc przez okno na pustą ulicę. Był listopadowy wieczór, deszcz bębnił o parapet, a ja siedziałam przy łóżku mamy, trzymając ją za rękę. Jej oddech był płytki, oczy zamknięte, ale wiedziałam, że słyszy każdy mój szept. Przez dwadzieścia lat niemal każdego wieczoru siedziałam właśnie tutaj – w tym samym fotelu, przy tym samym łóżku, w tym samym pokoju, który pachniał lekami i starym radiem.
Nie pamiętam, kiedy ostatni raz zrobiłam coś tylko dla siebie. Każdy dzień podporządkowany był jej rytmowi: śniadanie o siódmej, leki o ósmej, zmiana opatrunków o dziewiątej. Potem zakupy, gotowanie, sprzątanie. Czasem wychodziłam na krótki spacer po osiedlu, ale zawsze z telefonem w dłoni – na wypadek, gdyby coś się stało. Marzenia? Odkładałam je na później. Miłość? Nie miałam czasu na randki, nie mówiąc już o budowaniu związku. Praca? Dorywcza, byle blisko domu.
Mój brat Michał pojawiał się raz w roku – zawsze na święta. Przywoził mamie bombonierkę i kwiaty, całował ją w policzek i znikał po godzinie. Zawsze miał wymówkę: praca w Warszawie, delegacje, dzieci. Mama patrzyła na niego z dumą i tęsknotą w oczach. „On tyle osiągnął”, powtarzała mi potem cicho. A ja? Byłam tą, która podawała jej nocnik i wycierała łzy.
Pamiętam jeden z tych wieczorów szczególnie wyraźnie. Mama była już bardzo słaba. Siedziałam przy niej i czytałam jej list od Michała. Pisał, że nie może przyjechać na Wielkanoc, bo „życie go goni”. Mama westchnęła ciężko i powiedziała: – On jest taki zajęty… Ty to masz dobrze, bo jesteś tutaj.
Zabolało mnie to bardziej niż cokolwiek innego. Czy naprawdę myślała, że moje życie to wybór? Że chciałam zamienić młodość na pieluchy i kroplówki? Ale nie powiedziałam nic. Tylko głaskałam ją po dłoni i uśmiechałam się przez łzy.
Kiedy mama zmarła, poczułam pustkę większą niż kiedykolwiek wcześniej. Przez pierwsze dni chodziłam po mieszkaniu jak cień, nie wiedząc, co ze sobą zrobić. W końcu zadzwonił Michał.
– Musimy się spotkać u notariusza – powiedział chłodno. – Mama zostawiła testament.
Nie spodziewałam się niczego wielkiego – dom był stary, oszczędności niewielkie. Ale kiedy notariusz przeczytał dokument, świat zawirował mi przed oczami.
„Cały majątek zapisuję mojemu synowi Michałowi…”
Siedziałam w milczeniu, czując jak krew odpływa mi z twarzy. Michał nawet nie spojrzał w moją stronę. Po wszystkim podszedł do mnie i rzucił: – Tak będzie najlepiej dla wszystkich.
Wyszłam z kancelarii jak automat. Przez całą drogę do domu powtarzałam sobie: „To nie może być prawda”. Przecież to ja byłam tutaj każdego dnia! To ja rezygnowałam ze wszystkiego! Czy naprawdę byłam dla niej tylko służącą?
Wróciłam do pustego mieszkania i usiadłam na kanapie. Przez kilka godzin patrzyłam w ścianę. W głowie kłębiły mi się wspomnienia: mama śmiejąca się przy stole, mama płacząca z bólu, mama zasypiająca z moją ręką w swojej dłoni. Czy ona naprawdę mnie kochała? Czy tylko wykorzystywała moją obecność?
Przez kolejne tygodnie nie mogłam spać. Każdy dźwięk przypominał mi o niej: szum radia, stukot deszczu o parapet, cichy oddech w nocy. Zaczęłam zadawać sobie pytania: Kim jestem bez niej? Co mam teraz zrobić ze swoim życiem?
Pewnego dnia zadzwoniła do mnie sąsiadka pani Zofia.
– Haniu, słyszałam… Jeśli potrzebujesz pomocy albo chcesz pogadać, jestem obok.
Rozpłakałam się przy niej jak dziecko. Opowiedziałam jej wszystko: o poświęceniu, o testamencie, o tym jak bardzo czuję się zdradzona.
– Wiesz – powiedziała cicho – czasem ludzie nie widzą tego, co mają przed oczami. Może twoja mama myślała, że Michał bardziej potrzebuje wsparcia? Albo chciała mu wynagrodzić lata nieobecności?
Ale czy to usprawiedliwiało jej decyzję? Czy moje życie naprawdę było mniej warte?
Zaczęłam szukać pracy na pełen etat – pierwszy raz od lat. Zgłosiłam się do biblioteki miejskiej i dostałam etat asystentki. Każdego dnia poznawałam nowych ludzi, uczyłam się nowych rzeczy. Ale pustka pozostała.
Michał zadzwonił raz jeszcze:
– Haniu, wiem że jesteś zła… Ale mama tak chciała.
– A ty? – zapytałam drżącym głosem. – Ty też tak chciałeś?
Nie odpowiedział.
Czasem myślę o tym wszystkim nocami. O tym, ile straciłam – i ile jeszcze mogę odzyskać. Czy potrafię nauczyć się żyć dla siebie? Czy wybaczę mamie i bratu? Czy jeszcze kiedyś poczuję się szczęśliwa?
Patrzę w lustro i widzę kobietę zmęczoną życiem, ale też silniejszą niż kiedykolwiek wcześniej. Może to właśnie teraz jest mój czas? Może jeszcze mogę coś zmienić?
Czy poświęcenie ma sens, jeśli nikt go nie docenia? Czy warto żyć dla innych kosztem siebie? Może ktoś z was zna odpowiedź…