„Wszystko rozumiem… ale zrozum i mnie”: prawda, która zburzyła iluzje – historia Zofii i jej rodziny
Gdyby ktoś powiedział mi, że życie może się rozpaść w ciągu jednej rozmowy telefonicznej, wyśmiałabym go. Ale właśnie tak zaczęła się moja historia. Był zwykły, szary czwartek, 12 listopada 1998 roku. W kuchni pachniało rosołem, a ja – Zofia Nowak – kroiłam marchewkę na zupę dla dzieci. Mój mąż, Artur, siedział w salonie i oglądał wiadomości. Nagle zadzwonił telefon stacjonarny. Artur podniósł słuchawkę, a ja usłyszałam jego głos – cichy, jakby nie chciał, żebym słyszała.
– Halo? … Cześć, Aniu. Tak, pamiętam… Nie mogę teraz długo rozmawiać. Zosia jest w domu… Wiem, że ci ciężko. Mi też. Ale musisz mnie zrozumieć… Kocham cię, ale nie mogę zostawić rodziny. Proszę, nie dzwoń wieczorem… Tak, ja też… – jego głos zadrżał.
Marchewka wypadła mi z rąk. Przez chwilę miałam wrażenie, że zaraz się przewrócę. „Kocham cię” – te słowa rozrywały mnie od środka. To nie ja byłam adresatką tych słów. To nie ja byłam tą wyczekiwaną po drugiej stronie słuchawki.
Nie zrobiłam awantury. Nie wbiegłam do salonu z krzykiem. Zamiast tego weszłam do łazienki i zamknęłam się na klucz. Siedziałam na zimnych kafelkach i płakałam w ciszy. W głowie słyszałam głos mojej mamy: „Zosiu, nigdy nie rób niczego pod wpływem emocji. Najpierw pomyśl”.
Wieczorem przy kolacji Artur był jak zawsze – opowiadał dowcipy dzieciom, pytał mnie o pracę w szkole. Patrzyłam na niego i czułam się jak aktorka w kiepskim serialu. W środku wszystko we mnie krzyczało.
Położyliśmy dzieci spać. Gdy wróciłam do kuchni, Artur stał przy oknie.
– Zosiu, wszystko w porządku? Jakaś jesteś nieobecna.
– Zmęczona jestem – odpowiedziałam wymijająco.
– Może jutro pojedziemy do teściów na wieś? Odpoczniesz trochę.
– Może… Arturze… Kochasz mnie jeszcze?
Spojrzał na mnie zdziwiony.
– Oczywiście! Co za pytanie! Przecież jesteśmy rodziną.
Było w tym coś sztucznego. Jego uścisk był ciepły, ale ja czułam chłód.
Następne dni były jak życie pod wodą – niby wszystko normalnie, a jednak brakowało powietrza. Zaczęłam obserwować Artura: wychodził wcześniej do pracy, częściej sprawdzał telefon, czasem znikał na dłużej pod pretekstem „dodatkowych godzin” w urzędzie miasta.
Pewnego dnia postanowiłam dowiedzieć się prawdy. Poprosiłam koleżankę z pracy, Martę, żeby odebrała dzieci ze świetlicy. Sama pojechałam za Arturem pod pretekstem zakupów w centrum. Widziałam go – stał przy kiosku z kwiatami i rozmawiał z wysoką brunetką. Podał jej bukiet róż i pocałował w policzek. Potem wsiedli razem do jego samochodu.
Wróciłam do domu z pustymi rękami i ciężkim sercem. Wieczorem nie wytrzymałam.
– Arturze, musimy porozmawiać.
– Co się stało?
– Wiem o Ani.
Zbladł. Przez chwilę milczał, potem usiadł przy stole i schował twarz w dłoniach.
– Zosiu… To nie tak miało być…
– Jak miało być? Miałeś prowadzić podwójne życie? Oszukiwać mnie i dzieci?
– Nie chciałem cię skrzywdzić…
– Ale skrzywdziłeś! – krzyknęłam pierwszy raz od lat.
Rozpłakał się. Ja też płakałam. Przez kilka godzin siedzieliśmy naprzeciwko siebie i milczeliśmy.
Następnego dnia zadzwoniła do mnie moja siostra, Renata.
– Zosiu, co się dzieje? Słyszałam od Marty, że byłaś dziś jakaś roztrzęsiona.
Opowiedziałam jej wszystko. Renata była wściekła:
– Nie możesz mu tego wybaczyć! Musisz go wyrzucić! Pomyśl o dzieciach!
Ale ja nie wiedziałam już niczego na pewno.
Przez kolejne tygodnie żyliśmy jak współlokatorzy. Dzieci wyczuwały napięcie – starszy syn zaczął się jąkać, młodsza córka moczyła się w nocy. Teściowa dzwoniła codziennie:
– Zosiu, co się dzieje? Artur mówi, że jesteś dla niego chłodna…
Nie miałam siły tłumaczyć.
W końcu postanowiłam spotkać się z Anią. Znalazłam ją przez znajomych – pracowała jako pielęgniarka w miejskim szpitalu. Pojechałam tam po pracy i czekałam na nią przed wejściem.
– Dzień dobry. Jestem Zofia Nowak – żona Artura.
Zamarła. Przez chwilę myślałam, że ucieknie.
– Proszę… Proszę mi wybaczyć… Ja go naprawdę kocham…
– A ja? A nasze dzieci? My też mamy uczucia!
Zaczęłyśmy płakać obie na środku chodnika.
Wróciłam do domu jeszcze bardziej rozdarta niż wcześniej. Artur próbował ze mną rozmawiać:
– Zosiu, nie chcę was stracić! Popełniłem błąd!
– A ona? Co z nią?
– Zerwałem z nią kontakt…
Nie wierzyłam mu już nigdy do końca.
Minęły miesiące. Próbowaliśmy odbudować nasze małżeństwo – chodziliśmy na terapię dla par, rozmawialiśmy godzinami nocami przy kuchennym stole. Ale coś we mnie pękło na zawsze.
Dzieci dorastały w cieniu tej tajemnicy. Syn zamknął się w sobie, córka zaczęła mieć problemy w szkole. Moja mama powtarzała:
– Zosiu, czas leczy rany…
Ale czy naprawdę leczy?
Po kilku latach Artur zachorował na raka płuc. Opiekowałam się nim do końca – prałam jego rzeczy, podawałam leki, trzymałam za rękę podczas chemioterapii. W ostatnich dniach życia poprosił mnie:
– Zosiu… Przepraszam cię za wszystko… Gdybym mógł cofnąć czas…
Patrzyłam na niego i czułam tylko smutek – już nie gniew ani żal.
Na pogrzebie pojawiła się Ania – stała z tyłu kaplicy z bukietem białych róż. Nasze spojrzenia spotkały się na chwilę i obie wiedziałyśmy wszystko bez słów.
Dziś jestem sama – dzieci wyjechały za granicę, dom jest cichy i pusty. Czasem patrzę na stare zdjęcia i pytam siebie: czy można naprawdę przebaczyć zdradę? Czy lepiej walczyć o rodzinę za wszelką cenę, czy odejść zanim serce całkiem skamienieje?
A może każda z nas musi sama znaleźć odpowiedź na pytanie: ile jesteśmy w stanie poświęcić dla miłości? Co wy byście zrobili na moim miejscu?