Nieproszony gość: Próba rodziny pod jednym dachem

— Znowu nie kupiłaś chleba? — głos pana Zbigniewa przeszył powietrze jak nóż. Stałam w progu kuchni, z synkiem na ręku i siatką z Biedronki, która wbijała mi się w dłoń. — Nie zapomniałam, panie Zbyszku. Po prostu wszystko wykupili, zanim zdążyłam wrócić z pracy — odpowiedziałam cicho, czując jak w gardle rośnie mi gula.

Tomek, mój mąż, siedział przy stole i udawał, że nie słyszy. Nasz synek, Michałek, bawił się na podłodze klockami Lego, nieświadomy napięcia, które wisiało w powietrzu. Pan Zbigniew westchnął teatralnie i podszedł do mnie bliżej.

— Za moich czasów wiadomo było, kto za co odpowiada w domu. Nie było takiego bałaganu — rzucił z wyrzutem.

Nie miałam już siły na kolejną kłótnię. Tomek od miesięcy był bez pracy po zwolnieniach w fabryce, ja pracowałam na pół etatu w piekarni i liczyłam każdy grosz. Teść pojawił się u nas nagle miesiąc temu, po tym jak babcia Halina wyrzuciła go z mieszkania za pijaństwo i wieczne pretensje. Nie zapytał nawet, czy może zostać — po prostu stanął w drzwiach z dwoma torbami i oznajmił: — U was się zatrzymam, dopóki nie stanę na nogi.

Pierwszej nocy nie zmrużyłam oka. Słuchałam jego chrapania w salonie i cichego przewracania się Tomka w łóżku. — Musimy z nim pogadać — szepnęłam do męża. — Dłużej tak nie dam rady.

— Wiem — odpowiedział tylko, ale nic nie zrobił.

Dni mijały w tym samym rytmie: pan Zbigniew narzekał na jedzenie, na to, że Michałek za głośno płacze, na to, że Tomek nie szuka pracy wystarczająco intensywnie. Ja próbowałam żonglować pracą, dzieckiem i domem, który coraz bardziej przypominał pole bitwy.

Pewnego wieczoru, gdy zmywałam naczynia, teść wszedł do kuchni i usiadł przy stole bez słowa. Poczułam jak serce wali mi jak młot.

— Wiesz — powiedział cicho — trudno być zbędnym we własnej rodzinie.

Zatrzymałam się z talerzem w dłoni. — Nikt tu nie jest zbędny, panie Zbyszku. Po prostu… wszystkim nam jest ciężko.

Spojrzał mi prosto w oczy pierwszy raz od przyjazdu. — Jesteś silną kobietą, Magdo. Ale nie możesz wszystkiego dźwigać sama. Tomek musi w końcu dorosnąć.

Tej nocy pierwszy raz rozpłakałam się przy Tomku od początku naszego małżeństwa. — Nie dam już rady! Czuję się jak między młotem a kowadłem! Twój ojciec traktuje mnie jak wroga, ty milczysz… Michałek czuje tę całą napiętą atmosferę!

Tomek objął mnie mocno, ale czułam jak bardzo jest rozbity. — Nie wiem co robić… Nie mogę wyrzucić ojca na bruk, ale nie mogę też patrzeć jak ciebie to niszczy.

Kolejne dni były coraz trudniejsze. Pan Zbigniew zaczął popijać już w południe, a raz nawet nakrzyczał na Michałka za to, że rozlał sok na jego spodnie. Wtedy po raz pierwszy naprawdę pomyślałam o tym, żeby go poprosić o wyprowadzkę.

Ale potem wydarzyło się coś niespodziewanego: pewnej nocy teść nie wrócił do domu na czas. Minęła północ, a jego nie było. Tomek panikował, obdzwonił szpitale i policję. Ja siedziałam na kanapie z Michałkiem przytulonym do piersi i czułam okropne wyrzuty sumienia — czy to moja wina, że poczuł się niechciany?

Znaleźliśmy go nad ranem na ławce przed kościołem — pijanego i zapłakanego jak dziecko. Tomek pierwszy raz od lat objął ojca.

— Tato, wracaj do domu. Przepraszam, że byłem takim synem.

Pan Zbigniew tylko pokiwał głową.

Od tego dnia zaczęło się coś zmieniać. Tomek znalazł dorywczą pracę u kolegi z technikum — niewiele zarabiał, ale wystarczało na rachunki bez liczenia każdego grosza. Teść zaczął pomagać w domu: zabierał Michałka na spacery do parku, naprawił cieknący kran w łazience, a raz nawet przyniósł mi tulipany z bazarku mrucząc pod nosem: — Za ten cały twój trud…

Nie było łatwo — między mną a Tomkiem narosły rysy; kłóciliśmy się o drobiazgi: kto odbierze Michałka z przedszkola, kto ugotuje obiad, czemu znów wraca późno… Ale zaczęliśmy rozmawiać szczerze o wszystkim: o lęku przed przyszłością, o tym jak boli nas poczucie bycia niewystarczającymi rodzicami czy partnerami.

Pewnego wieczoru usiedliśmy wszyscy razem przy stole — pierwszy raz bez napięcia w powietrzu. Pan Zbigniew opowiadał Michałkowi historie ze swojego dzieciństwa pod Lublinem, Tomek ściskał mnie za rękę pod stołem.

Wtedy zrozumiałam: rodzina to nie tylko piękne chwile — to też kłótnie, łzy i przebaczenia, które budują nas od nowa.

Czasem zastanawiam się: ile jesteśmy w stanie wytrzymać zanim pękniemy? Czy naprawdę jesteśmy silniejsi razem czy może lepiej byłoby każdemu pójść własną drogą? Gdzie kończy się granica cierpliwości i zaczyna prawdziwa miłość? Co Wy o tym myślicie?