Trzydzieści lat temu opiekowałam się piątką dzieci. Dziś nikt nie chce nam pomóc.

– Mamo, nie mogę teraz rozmawiać, mam spotkanie – głos Agaty był chłodny, niemal obcy. – Zadzwonię później.

Zanim zdążyłam odpowiedzieć, w słuchawce zapadła cisza. Siedziałam przy kuchennym stole, patrząc na stare, popękane filiżanki. W powietrzu unosił się zapach herbaty z malinami, tej samej, którą parzyłam dzieciom, gdy były chore. Teraz ja byłam chora. I sama.

Marek wszedł do kuchni, opierając się o framugę drzwi. Jego twarz była zmęczona, oczy podkrążone. – Dzwoniłaś do Agaty? – zapytał cicho.

– Tak. Nie ma czasu.

Westchnął ciężko. – Może zadzwonię do Pawła. On zawsze był bardziej… wyrozumiały.

Pokręciłam głową. – Próbowałam wczoraj. Powiedział, że ma własne życie. Że nie możemy ciągle czegoś od nich oczekiwać.

Przez chwilę milczeliśmy. Za oknem padał deszcz, krople bębniły o parapet jakby chciały zagłuszyć nasze myśli. Przypomniałam sobie tamte dni sprzed lat – dzieci biegające po ogrodzie, śmiech, kłótnie o zabawki, wspólne obiady przy tym samym stole. Czy naprawdę to wszystko było aż tak dawno?

Marek usiadł naprzeciwko mnie. – Może to nasza wina? – spytał nagle. – Może za bardzo ich rozpieszczaliśmy?

Poczułam ukłucie żalu. – Chciałam tylko, żeby mieli lepiej niż my. Żeby nie musieli martwić się o jutro.

Pamiętam, jak trzydzieści lat temu Marek przyniósł do domu pierwszą wypłatę z kopalni. Byliśmy młodzi, biedni, ale szczęśliwi. Każda złotówka była na wagę złota. Kiedy urodziła się Agata, a potem kolejno Paweł, Ola, Tomek i najmłodsza Basia, nasze życie zamieniło się w nieustanny wir obowiązków i trosk.

Nie było łatwo. Marek pracował na trzy zmiany, ja dorabiałam sprzątając u sąsiadów i szyjąc na maszynie stare ubrania dla dzieci. Często brakowało na wszystko – na nowe buty, na podręczniki, na lekarstwa. Ale nigdy nie brakowało miłości.

Pamiętam jedną zimę, kiedy Ola zachorowała na zapalenie płuc. Siedziałam przy jej łóżku całą noc, przykładając chłodne kompresy do jej czoła i modląc się, żeby gorączka spadła. Marek przyniósł wtedy z apteki ostatni syrop za pożyczone pieniądze.

Dzieci rosły szybko. Agata zawsze była ambitna – chciała być lekarzem. Paweł marzył o własnym warsztacie samochodowym. Ola pisała wiersze i śniła o wielkim świecie. Tomek był cichy i zamknięty w sobie, a Basia… Basia była naszym promykiem słońca.

Zawsze powtarzałam im: „Rodzina jest najważniejsza”. Wspólne święta, niedzielne obiady, wyjazdy nad jezioro – wszystko robiłam z myślą o nich. Nawet kiedy byłam zmęczona do granic możliwości, uśmiechałam się i piekłam ich ulubione ciasto drożdżowe.

A potem dorastali. Najpierw Agata wyjechała na studia do Warszawy. Pamiętam jej łzy na peronie i moje serce rozdzierane tęsknotą. Potem Paweł znalazł pracę w Niemczech i rzadko bywał w domu. Ola wyprowadziła się do Krakowa za chłopakiem, Tomek zamknął się w swoim świecie komputerów, a Basia… Basia po maturze wyjechała do Irlandii.

Zostaliśmy z Markiem sami w dużym domu na końcu wsi. Przez pierwsze lata jeszcze dzwonili, przyjeżdżali na święta. Ale z czasem coraz rzadziej.

– Mamo, nie mogę przyjechać na Wielkanoc – mówiła Ola przez telefon – Mam ważny projekt w pracy.

– Mamo, dzieci są chore, nie dam rady – tłumaczyła się Basia.

– Mamo, nie mam urlopu – rzucał Paweł krótko.

Zawsze mieli powód. Zawsze coś było ważniejsze niż my.

A teraz… Teraz Marek jest po udarze. Ledwo chodzi, potrzebuje pomocy przy najprostszych czynnościach. Ja mam chore serce i coraz trudniej mi podnieść się z łóżka rano.

Zwróciliśmy się o pomoc do dzieci. Najpierw delikatnie – prosząc o zakupy czy wizytę u lekarza. Potem coraz bardziej rozpaczliwie – błagając o obecność choćby na kilka dni.

Ale nikt nie miał czasu.

Pewnego dnia zadzwoniła sąsiadka, pani Zofia.

– Pani Haniu, może trzeba poprosić o opiekunkę z gminy? Dzieci przecież daleko…

Poczułam wtedy wstyd i upokorzenie. Czy naprawdę muszę prosić obcych ludzi o pomoc? Gdzie są moje dzieci?

Wieczorem usiedliśmy z Markiem przy stole.

– Może powinniśmy sprzedać dom i przenieść się do jakiegoś domu opieki? – zaproponował cicho Marek.

Spojrzałam na niego ze łzami w oczach.

– A jeśli wtedy już zupełnie przestaną nas odwiedzać?

Nie odpowiedział.

Kilka dni później zadzwoniła Agata.

– Mamo, słyszałam od cioci Zosi, że jest wam ciężko… Ale ja naprawdę nie mogę teraz przyjechać. Może zatrudnicie kogoś do pomocy? Ja mogę dorzucić trochę pieniędzy…

Pieniądze… Zawsze pieniądze zamiast obecności.

Przypomniałam sobie święta sprzed lat – jak całą noc lepiłam pierogi z Basią i Olą, jak Paweł wnosił choinkę do salonu, jak Tomek grał kolędy na gitarze. Czy to wszystko już bezpowrotnie minęło?

Czasem myślę, że może to ja popełniłam błąd wychowując ich tak, by byli samodzielni za wszelką cenę. Może powinnam była nauczyć ich czegoś innego? Może powinnam była bardziej dbać o siebie?

Nocami leżę obok Marka i słucham jego nierównego oddechu. Boję się przyszłości bardziej niż kiedykolwiek wcześniej.

Ostatnio odwiedziła nas Basia – pierwszy raz od trzech lat.

– Mamo… Tato… Przepraszam – powiedziała cicho stojąc w progu.

Patrzyłam na nią długo. Miała zmęczone oczy i siwe pasma we włosach.

– Dlaczego tak długo cię nie było? – zapytałam drżącym głosem.

Basia spuściła wzrok.

– Bałam się… Że zobaczę was starych i chorych… Że nie będę umiała pomóc…

Objęłam ją mocno i płakałyśmy razem przez długą chwilę.

Ale następnego dnia wyjechała znowu.

Czasem pytam siebie: czy rodzina naprawdę znaczy dziś tyle samo co kiedyś? Czy to świat się zmienił… czy my popełniliśmy gdzieś błąd?

Może ktoś z was zna odpowiedź? Czy można jeszcze odbudować więzi rodzinne? Czy jest dla nas nadzieja?