Miłość, która boli: Historia Marty z podwarszawskiego Piastowa
– Marta, przestań się łudzić! On nigdy nie będzie twój! – głos mojej matki odbił się echem po kuchni, kiedy po raz kolejny wróciłam do domu zapłakana. Stałam przy oknie, patrząc na szare bloki Piastowa, a łzy ciekły mi po policzkach. Miałam dwadzieścia siedem lat i czułam się jak nastolatka, która nie potrafi pogodzić się z odrzuceniem.
Wszystko zaczęło się wiosną, kiedy do naszej firmy przyszedł nowy informatyk – Michał. Wysoki, z nieco niechlujną fryzurą i uśmiechem, który rozbrajał nawet najbardziej zgorzkniałe księgowe. Od razu poczułam, że to ktoś wyjątkowy. Zaczęłam ubierać się inaczej, malować usta na czerwono, śmiać się głośniej na korytarzu. W pracy wszyscy zauważyli moją przemianę.
– Marta, co ty taka rozpromieniona? – zagadywała mnie koleżanka z działu kadr, Anka.
– A bo… wiesz… wiosna – odpowiadałam wymijająco, choć serce waliło mi jak młot.
Przez kilka tygodni żyłam nadzieją. Michał czasem rzucał mi uśmiech, czasem zagadywał o jakieś bzdury. Raz nawet zaproponował wspólne wyjście na kawę po pracy. Myślałam wtedy: „To znak! To się dzieje!”
Ale potem wszystko zaczęło się psuć. Michał coraz częściej rozmawiał z Justyną – naszą cichą, niepozorną księgową. Justyna miała czterdzieści lat, była rozwódką i matką dwójki dzieci. Nigdy nie widziałam jej w sukience ani z makijażem. A jednak to właśnie z nią Michał śmiał się najgłośniej w kuchni, to jej przynosił kawę i odprowadzał ją do samochodu po pracy.
Pewnego dnia nie wytrzymałam i zaczepiłam go na papierosie przed budynkiem.
– Michał… masz może chwilę?
– Jasne, co tam?
– Słuchaj… może wyskoczymy gdzieś po pracy? Na piwo?
Spojrzał na mnie z lekkim zakłopotaniem.
– Wiesz co, Marta… dziś nie dam rady. Umówiłem się już z Justyną na kino.
To był cios. Przez kilka dni chodziłam jak struta. W domu matka patrzyła na mnie z politowaniem.
– Dziecko, ty się zakochałaś jak pensjonarka! On cię nie chce! – powtarzała.
Ojciec tylko wzdychał i chował się za gazetą.
Zaczęłam obsesyjnie śledzić Justynę na Facebooku. Przeglądałam jej zdjęcia z dziećmi, czytałam komentarze pod postami. Zastanawiałam się: „Co ona ma, czego ja nie mam?”
W pracy atmosfera gęstniała. Anka próbowała mnie pocieszać:
– Może on po prostu lubi starsze kobiety? Albo dzieci? Nie przejmuj się!
Ale ja nie potrafiłam odpuścić. Zaczęłam robić głupie rzeczy – zostawiałam Michałowi karteczki z żartami na biurku, przynosiłam mu kawę, raz nawet upiekłam ciasto i specjalnie zostawiłam kawałek dla niego w kuchni.
Pewnego dnia podsłuchałam ich rozmowę:
– Justyna, a twoja córka już zdrowa?
– Tak, dzięki za troskę. A twoja mama jak się czuje?
– Lepiej. Dziękuję, że pytasz.
Zrozumiałam wtedy coś ważnego: oni naprawdę się znali. Rozmawiali o sobie, o rodzinie, o codziennych sprawach. Ja znałam tylko powierzchnię – jego uśmiech, sposób chodzenia, markę butów. Nie wiedziałam nic o tym, kim jest naprawdę.
W domu sytuacja była coraz bardziej napięta. Mama zaczęła mnie wypytywać:
– Marta, kiedy ty sobie kogoś znajdziesz? Wszyscy twoi znajomi już mają dzieci!
– Mamo, daj spokój!
– Nie będę żyła wiecznie! Chciałabym doczekać wnuków!
Ojciec dorzucał swoje:
– Może byś poszukała kogoś normalnego? Michał to nie jest chłopak dla ciebie.
Czułam się osaczona. Z jednej strony rodzina naciskała na mnie jak imadło, z drugiej w pracy byłam świadkiem rodzącej się relacji między Michałem a Justyną.
W końcu wybuchłam podczas niedzielnego obiadu:
– Czy wy naprawdę myślicie, że jestem gorsza tylko dlatego, że nie mam faceta?!
Matka spojrzała na mnie ze łzami w oczach:
– Nie chcemy cię ranić… Po prostu martwimy się o ciebie.
Zamknęłam się w pokoju i płakałam przez pół nocy. Rano spojrzałam w lustro – oczy miałam podpuchnięte, włosy w nieładzie. „Dość!” – pomyślałam. Postanowiłam przestać gonić za kimś, kto nigdy nie był mój.
W pracy zaczęłam unikać Michała i Justyny. Skupiłam się na sobie – zapisałam się na jogę, zaczęłam czytać książki o samorozwoju. Stopniowo odzyskiwałam równowagę.
Pewnego dnia Justyna podeszła do mnie w kuchni:
– Marta… mogę ci coś powiedzieć?
– Jasne.
– Wiem, że było ci ciężko patrzeć na mnie i Michała. Ale uwierz mi… ja też długo byłam sama. I wiem, jak to boli.
Patrzyłyśmy na siebie przez chwilę w milczeniu.
– Dasz radę – powiedziała cicho i wyszła.
To był moment przełomowy. Zrozumiałam wtedy, że miłość to nie jest pogoń za kimś niedostępnym ani walka o uwagę za wszelką cenę. To codzienność – rozmowy o chorych dzieciach i starych rodzicach, wspólne śniadania i troska o siebie nawzajem.
Minęły miesiące. Michał i Justyna oficjalnie zostali parą. Ja powoli zaczęłam układać sobie życie na nowo – bez obsesji i złudzeń. Z mamą pogodziłyśmy się po długiej rozmowie przy herbacie.
Dziś wiem jedno: można bardzo chcieć być kochanym i bardzo się pomylić co do tego, czym jest prawdziwa miłość. Czy wy też kiedyś goniliście za kimś tylko dlatego, że wydawał się idealny? Czy potrafiliście odpuścić? A może nadal tkwicie w iluzji? Czekam na wasze historie.