Matka odrzuciła swoje wnuki – historia, która rozdziera serce
Zanim jeszcze zdążyłam postawić czajnik na gazie, usłyszałam walenie do drzwi – takie, które zwiastuje tylko kłopoty. Otworzyłam i zobaczyłam moją córkę, Magdę, z dwójką dzieci na rękach. Stała na klatce schodowej, zapłakana, a jej syn, mały Olek, trzymał się jej spódnicy jak tonący tratwy.
– Mamo, musisz mi pomóc – wyszeptała drżącym głosem. – Tomek mnie zostawił. Nie mam dokąd pójść.
Wpuściłam ich do środka, choć serce waliło mi jak młotem. Przez ostatnie lata byłam dla nich wszystkim: opiekunką, kucharką, bankomatem i psychologiem. Ale tym razem czułam, że coś we mnie pękło.
– Usiądźcie – powiedziałam chłodno. – Dzieci niech zdejmą buty.
Magda spojrzała na mnie z wyrzutem, jakby oczekiwała czułości. Ale ja już nie miałam siły na czułość. Ostatni raz płakałam przez nią w zeszłym tygodniu, kiedy zadzwoniła tylko po to, by poprosić o pieniądze na przedszkole dla Olka i Zosi. Nawet nie zapytała, jak się czuję po operacji biodra.
– Mamo…
– Magda, ile razy mam powtarzać? Nie jestem już młoda. Mam swoje zdrowie i swoje życie. Nie mogę ciągle wszystkiego rzucać dla was.
– Ale ja nie mam nikogo! – krzyknęła. – Ty jesteś moją matką!
Zosia zaczęła płakać. Olek patrzył na mnie wielkimi oczami.
– Babciu, mogę się pobawić twoimi klockami? – zapytał cicho.
Poczułam ukłucie w sercu. Przez chwilę chciałam się złamać, przytulić ich wszystkich i powiedzieć, że wszystko będzie dobrze. Ale wiedziałam, że jeśli to zrobię, nigdy się nie uwolnię z tej pułapki.
– Nie mam już klocków, Olku – skłamałam. – Oddałam je sąsiadce.
Magda spojrzała na mnie z niedowierzaniem.
– Ty naprawdę…? Ty naprawdę nie chcesz nam pomóc?
– Pomagałam przez całe życie. Teraz muszę pomóc sobie.
Wybuchła płaczem. Dzieci tuliły się do niej, a ja patrzyłam na tę scenę z mieszaniną żalu i ulgi. Wiedziałam, że sąsiedzi będą gadać – w końcu w naszej kamienicy plotki roznoszą się szybciej niż dym z komina.
Po godzinie Magda wyszła. Nie pożegnała się nawet. Zostawiła mi tylko cichy szloch dzieci na klatce schodowej i echo własnych kroków w pustym mieszkaniu.
Wieczorem zadzwonił mój brat, Andrzej.
– Krystyna, co ty wyprawiasz? Całe miasto już mówi, że wyrzuciłaś własną córkę z dziećmi!
– Andrzej, nie masz pojęcia, ile razy ratowałam ją z opresji. Ile razy płaciłam jej rachunki, kupowałam jedzenie dzieciom…
– Ale to twoja rodzina!
– A ja? Czy ja nie jestem rodziną dla samej siebie?
Rozłączył się bez słowa.
Następnego dnia przyszła sąsiadka, pani Teresa.
– Pani Krystyno… ja nie chcę się wtrącać, ale dzieci płakały całą noc u Magdy w tym hostelu na Pradze. Może jednak…
– Pani Tereso – przerwałam jej stanowczo – proszę nie oceniać sytuacji, której pani nie zna.
Zamknęłam drzwi i osunęłam się na podłogę. Przez chwilę miałam ochotę wyć z bólu jak ranne zwierzę. Ale wiedziałam jedno: jeśli teraz się złamię, nigdy już nie będę miała własnego życia.
Wszystko zaczęło się wiele lat temu. Mój mąż odszedł do innej kobiety, zostawiając mnie z dwójką dzieci i kredytem na mieszkanie w Ursusie. Pracowałam na dwa etaty: rano w szkole jako woźna, wieczorem sprzątałam biura w centrum Warszawy. Dzieci rosły samotnie – ja byłam tylko ciałem obecna w domu.
Kiedy Magda zaszła w ciążę z Tomkiem jeszcze na studiach, rzuciła naukę i zamieszkała ze mną. Tomek był wtedy studentem informatyki – obiecywał złote góry, a skończyło się na alimentach i wiecznych awanturach o pieniądze.
Przez lata byłam dla nich wszystkim: gotowałam obiady na dwa dni do przodu, prałam pieluchy ręcznie (bo pralka była stara i ciągle się psuła), chodziłam po lekarzach z wnukami. Magda pracowała dorywczo jako kelnerka albo sprzedawczyni w Biedronce – zawsze coś jej nie pasowało.
Pamiętam Wigilię sprzed dwóch lat: siedzieliśmy przy stole w moim małym mieszkaniu na Ursynowie. Magda była naburmuszona, bo nie kupiłam dzieciom nowych tabletów na święta. Olek rzucił talerzem o podłogę, Zosia płakała przez całą kolację. Ja sprzątałam po wszystkich do północy.
A potem przyszła pandemia i wszystko się posypało. Straciłam pracę w szkole – zwolnienia grupowe. Magda została bez pracy po zamknięciu kawiarni. Żyłyśmy z mojej skromnej emerytury i 500+. Wtedy pierwszy raz poczułam się jak ciężar dla własnej rodziny.
Kiedy Magda znalazła nowego partnera – Marka – miałam nadzieję, że coś się zmieni. Ale Marek okazał się jeszcze większym dzieckiem niż ona: wiecznie narzekał na wszystko, a dzieci traktował jak przeszkodę do własnych planów.
Pewnego dnia usłyszałam ich rozmowę przez uchylone drzwi:
– Twoja matka powinna już sobie znaleźć dom opieki – mówił Marek szeptem.
– Przecież ona nam pomaga! Bez niej byśmy sobie nie poradzili!
– A ja mam dość tego cyrku! Albo ona się wyprowadza, albo ja!
Tego wieczoru podjęłam decyzję: muszę zadbać o siebie.
Zaczęłam szukać małego mieszkania socjalnego. Z pomocą urzędu miasta dostałam kawalerkę na Targówku – daleko od Ursynowa, daleko od dawnych znajomych i rodziny. Przeprowadziłam się po cichu; zostawiłam Magdzie klucze do starego mieszkania i list:
„Magda,
Zawsze będziesz moją córką i zawsze będę kochać Olka i Zosię. Ale muszę zacząć żyć swoim życiem. Nie jestem już młoda ani zdrowa jak kiedyś. Proszę Cię tylko o jedno: naucz swoje dzieci szacunku do ludzi i wdzięczności za to, co mają.
Mama”
Od tamtej pory minęło pół roku. Magda dzwoni czasem tylko wtedy, gdy potrzebuje pieniędzy albo opieki nad dziećmi na weekendy. Ostatnio nawet tego nie robi – podobno znalazła nowego partnera i mieszka u niego pod Piasecznem.
Czasem spotykam Olka i Zosię przypadkiem w parku albo pod sklepem spożywczym. Udają wtedy, że mnie nie widzą – może tak im kazała Magda? Może wstydzą się babci?
Wieczorami siedzę sama w kawalerce i patrzę na stare zdjęcia rodzinne: uśmiechnięta Magda z pierwszym świadectwem szkolnym; Olek jako niemowlak w moich ramionach; Zosia z lizakiem większym od siebie.
Czasem pytam siebie: czy zrobiłam dobrze? Czy można być dobrą matką i babcią bez poświęcania siebie do końca? Czy samotność jest ceną za godność?
A Wy? Co byście zrobili na moim miejscu? Czy można zerwać więzy rodzinne bez poczucia winy?