„Wstydzisz nas przed sąsiadami” – Historia Haliny, która odważyła się kochać po sześćdziesiątce
– Wstydzisz nas przed sąsiadami – rzuciła Magda, moja córka, z tym swoim tonem, który zawsze wbijał mnie w ziemię. Stała w moim przedpokoju, z ramionami skrzyżowanymi na piersi, a jej oczy płonęły gniewem. – Mama, ty masz sześćdziesiąt trzy lata! Co ty wyprawiasz?
Patrzyłam na nią, czując jak serce wali mi w piersi. Chciałam coś powiedzieć, ale słowa ugrzęzły mi w gardle. Przez chwilę miałam ochotę się rozpłakać, ale nie mogłam dać jej tej satysfakcji. Przecież jeszcze rano byłam szczęśliwa – Jan napisał mi wiadomość: „Halinko, dziś wieczorem kawa na Kazimierzu? Tęsknię.”
Siedem lat temu pochowałam męża. Po śmierci Staszka dom stał się pusty jak nigdy wcześniej. Dzieci – Magda i Tomek – odwiedzały mnie rzadko, zawsze w biegu, z pretensjami lub listą spraw do załatwienia. A ja? Ja po prostu trwałam. Przez lata byłam „mamą”, „żoną”, „babcią Halinką”. Nikt nie pytał, czego ja chcę.
Aż do tego dnia, kiedy w kawiarni na krakowskim Kazimierzu Jan spojrzał na mnie tak, jakby widział we mnie kobietę, a nie tylko starą wdowę. „Jesteś piękna, Halinko” – powiedział wtedy cicho, a ja poczułam rumieniec na policzkach. Jakby ktoś odkurzył moje serce i pozwolił mu znów bić.
Ale Magda nie rozumiała. – Ludzie gadają! – syknęła. – Pani Halinka z Kazimierza lata z jakimś facetem! Ty myślisz, że to jest normalne?
– Magda…
– Nie mów do mnie teraz! – przerwała mi ostro. – Tata nie żyje nawet dekady! Jak możesz tak szybko zapomnieć?
Zacisnęłam dłonie na torebce. – Nie zapomniałam o tacie. Ale czy to znaczy, że mam już nigdy nie być szczęśliwa?
Magda przewróciła oczami. – W twoim wieku? Mama, błagam cię…
Po jej wyjściu długo siedziałam w kuchni przy zimnej herbacie. Próbowałam sobie przypomnieć, kiedy ostatnio ktoś mnie tak zranił. Może wtedy, gdy Staszek zachorował i lekarze powiedzieli mi prawdę bez ogródek: „Nie ma już ratunku”.
Jan był inny niż Staszek. Miał ciepłe dłonie i mówił o uczuciach bez skrępowania. Potrafił słuchać – naprawdę słuchać – kiedy opowiadałam o swoich lękach i samotności. Spotykaliśmy się coraz częściej: spacery po Plantach, kawa w ulubionej kawiarni na Józefa, czasem kino studyjne.
Ale plotki rozchodziły się szybciej niż zapach świeżo mielonej kawy. Sąsiadka z dołu, pani Zosia, zaczęła mnie unikać na klatce schodowej. Kiedyś usłyszałam przez drzwi: „Ta Halina to już całkiem zwariowała”.
Najgorsze przyszło od Tomka. Zadzwonił wieczorem:
– Mamo, co się dzieje? Magda mówiła…
– Co mówiła?
– Że masz romans z jakimś facetem! Ty chyba żartujesz!
– To nie jest romans – odpowiedziałam cicho. – To… przyjaźń. Może coś więcej.
– Mamo! Ty masz wnuki! Co one sobie pomyślą?
Wtedy pękło we mnie coś na dobre.
– Tomek, a co ja mam sobie pomyśleć? Że już nie mam prawa do szczęścia? Że mam siedzieć sama do końca życia?
Po tej rozmowie długo płakałam w poduszkę. Jan zadzwonił późno:
– Halinko, wszystko w porządku?
– Nie wiem… Moje dzieci uważają mnie za wariatkę.
– A ty co uważasz?
Zamilkłam. Czy ja naprawdę jestem egoistką? Czy powinnam przepraszać za to, że chcę jeszcze kochać?
Następnego dnia spotkałam się z Janem mimo wszystko. Siedzieliśmy na ławce przy placu Nowym.
– Może mają rację – szepnęłam. – Może powinnam przestać.
Jan ujął moją dłoń.
– Halinko, życie jest jedno. Ile jeszcze chcesz czekać? Aż dzieci pozwolą ci być szczęśliwą?
Spojrzałam mu w oczy i zobaczyłam w nich troskę i czułość.
Przez kolejne tygodnie próbowałam żyć normalnie. Ale każde wyjście z domu było jak walka: spojrzenia sąsiadów, szepty za plecami, telefony od Magdy z pytaniami „gdzie jesteś?”. Nawet wnuczka Ola zaczęła mnie unikać.
Pewnego dnia Magda przyszła z wnukami bez zapowiedzi.
– Mamo, musimy porozmawiać – zaczęła od progu.
Usiedliśmy w kuchni. Ola bawiła się telefonem, a Jaś rysował coś na kartce.
– Mama… My się o ciebie martwimy – powiedziała Magda ciszej niż zwykle. – Boisz się samotności?
Zaskoczyło mnie to pytanie.
– Tak… Boję się bardzo – przyznałam szczerze. – Ale bardziej boję się tego, że umrę bez poczucia, że jeszcze coś przeżyłam.
Magda spuściła wzrok.
– Myślałam… że po śmierci taty już nigdy nikogo nie pokochasz.
– Ja też tak myślałam – uśmiechnęłam się smutno. – Ale życie czasem nas zaskakuje.
Ola podniosła głowę znad telefonu:
– Babciu… A ten pan Jan jest miły?
Zaśmiałam się przez łzy.
– Bardzo miły.
Przez chwilę siedzieliśmy w ciszy. Potem Magda westchnęła:
– Daj nam trochę czasu…
Nie było łatwo. Sąsiedzi nadal patrzyli krzywo, a Tomek przez kilka miesięcy nie odzywał się do mnie wcale. Ale Jan był przy mnie zawsze: kiedy płakałam ze złości i kiedy śmiałam się z jego żartów.
W końcu zaprosiłam go na rodzinny obiad. Było niezręcznie: Tomek milczał, Magda udawała obojętność, tylko wnuki były ciekawe wszystkiego.
Po obiedzie Jan podszedł do Tomka:
– Wiem, że trudno panu zaakceptować moją obecność… Ale kocham panią Halinę i chcę ją uszczęśliwić.
Tomek spojrzał na niego twardo:
– Proszę jej nie ranić.
Jan skinął głową:
– Nigdy bym tego nie zrobił.
Od tamtej pory minął rok. Nie jest idealnie – czasem czuję ciężar spojrzeń sąsiadów albo słyszę kąśliwe uwagi na klatce schodowej. Ale coraz częściej widzę też uśmiech Magdy i słyszę głos Oli: „Babciu, kiedy pan Jan znów przyjdzie?”
Czasem patrzę w lustro i widzę kobietę starszą niż kiedyś, ale szczęśliwszą niż przez wiele lat.
Czy naprawdę powinnam przepraszać za to, że znów pokochałam? Czy miłość po sześćdziesiątce to powód do wstydu czy do dumy? Co wy o tym myślicie?