Zainwestowałam wszystko, by zostać mamą – historia samotnej matki z Warszawy, która postawiła wszystko na jedną kartę

– Anka, czy ty oszalałaś?! – głos mojej mamy przeszył ciszę kuchni jak nóż. Stałam przy oknie, patrząc na mokre ulice Warszawy, a w dłoniach ściskałam wydruk z kliniki. 210 tysięcy złotych. Tyle miało kosztować moje marzenie o drugim dziecku.

– Mamo, to moja decyzja – odpowiedziałam cicho, choć w środku aż się gotowałam. – Wiem, co robię.

Mama spojrzała na mnie z mieszaniną litości i gniewu. – Masz już jedną córkę, ledwo wiążesz koniec z końcem! Chcesz wydać wszystkie oszczędności na… na co? Na kolejne dziecko bez ojca?

Zacisnęłam zęby. Zosia, moja pięcioletnia córeczka, bawiła się w pokoju obok. Nie chciałam, żeby słyszała tę rozmowę. Ale nie mogłam już dłużej milczeć.

– To nie jest „kolejne dziecko bez ojca”. To moje życie. Moje marzenie. I nie zamierzam przepraszać za to, że chcę być matką.

Mama westchnęła ciężko i wyszła z kuchni, trzaskając drzwiami. Zostałam sama ze swoim strachem i nadzieją. W głowie miałam tysiące pytań: czy dam radę? Czy Zosia zaakceptuje rodzeństwo? Czy nie popełniam największego błędu życia?

Mój były mąż, Tomek, odszedł trzy lata temu. Zostawił mnie dla młodszej dziewczyny z pracy. Zosia wtedy bardzo to przeżyła – przez pół roku budziła się z płaczem każdej nocy. Ja też płakałam, ale po cichu, żeby nie widziała. Od tamtej pory byłam dla niej wszystkim: mamą, tatą, przyjaciółką i powierniczką sekretów.

Pracowałam jako księgowa w małej firmie na Ochocie. Zarabiałam nieźle, ale nie na tyle, by pozwolić sobie na luksusy. Każda złotówka była przemyślana. Odkładałam przez lata – na czarną godzinę, na mieszkanie dla Zosi, na przyszłość. Ale kiedy skończyłam 38 lat i usłyszałam od lekarza: „Jeśli chce pani jeszcze dziecko, to ostatni dzwonek”, poczułam, że muszę spróbować.

In vitro w Polsce to temat tabu. W pracy nikt nie wiedział o moich planach. Bałam się plotek i oceniania. Nawet przyjaciółka, Magda, patrzyła na mnie z niedowierzaniem:

– Anka, serio? Sama chcesz przez to przechodzić? Wiesz, ile to kosztuje nerwów i pieniędzy?

– Wiem – odpowiedziałam. – Ale nie chcę żałować za kilka lat, że nie spróbowałam.

Pierwsza wizyta w klinice była jak wejście do innego świata: białe ściany, uśmiechnięte pielęgniarki i lekarze mówiący językiem pełnym skrótów i medycznych terminów. Czułam się jak intruz. Ale kiedy zobaczyłam zdjęcie zarodka na monitorze USG, łzy same napłynęły mi do oczu.

Zaczęły się tygodnie pełne nadziei i rozczarowań. Pierwsza próba – nieudana. Druga – poronienie w ósmym tygodniu. Myślałam, że się rozpadnę. Siedziałam nocami przy łóżku Zosi i patrzyłam na jej spokojną twarz. Dla niej musiałam być silna.

Mama przestała się do mnie odzywać na kilka miesięcy. Ojciec tylko wzruszał ramionami: „Twoje życie, twoje decyzje”. Czułam się samotna jak nigdy wcześniej.

W pracy zaczęły się plotki: „Anka schudła”, „Anka jest jakaś rozkojarzona”. Szef wezwał mnie na rozmowę:

– Wszystko w porządku? Może potrzebujesz urlopu?

Uśmiechnęłam się blado:

– Dam radę.

W końcu trzecia próba się udała. Kiedy usłyszałam bicie serca na USG, rozpłakałam się jak dziecko. Zadzwoniłam do mamy:

– Będziesz miała drugą wnuczkę.

Po drugiej stronie cisza.

– Anka… ja się boję o ciebie – powiedziała w końcu cicho.

– Ja też się boję – przyznałam szczerze.

Ciąża była trudna. Ciągłe mdłości, zmęczenie, strach przed kolejnym poronieniem. Zosia tuliła się do mojego brzucha i mówiła:

– Mamusiu, kiedy moja siostrzyczka przyjdzie?

Czasem myślałam o Tomku. Czy gdyby został, byłoby łatwiej? Czy miałby znaczenie? Ale potem patrzyłam na Zosię i wiedziałam: jesteśmy silne razem.

Poród był szybki i bolesny. Kiedy położyli mi Hanię na piersi, poczułam mieszaninę ulgi i szczęścia tak wielkiego, że aż zabrakło mi tchu.

Mama przyszła do szpitala z bukietem tulipanów.

– Przepraszam – wyszeptała przez łzy. – Nie rozumiałam cię.

Przytuliłyśmy się długo.

Dziś Hania ma pół roku. Zosia jest najlepszą starszą siostrą na świecie. Życie jest trudne: rachunki rosną szybciej niż pensja, czasem brakuje mi sił i cierpliwości. Ale kiedy patrzę na moje dziewczynki śpiące obok siebie, wiem, że było warto.

Czasem pytam siebie: czy egoizm matki może być szczęściem dla dzieci? Czy miałam prawo zaryzykować wszystko dla własnego marzenia? A może właśnie dzięki temu nauczyłam je odwagi i miłości? Co wy o tym myślicie?