Nie odwracaj się – historia o tym, co zostaje, gdy uciekasz od siebie
Wszystko zaczęło się od krzyku. Nie mojego, nie sąsiadów zza ściany, tylko tego cichego, który rozdziera człowieka od środka. Stałam wtedy w kuchni, trzymając w ręku kubek z herbatą, kiedy zadzwonił telefon. – Pani Marto, musimy porozmawiać o wynikach badań Antosia – powiedział głos pediatry. W tej sekundzie świat się zatrzymał. Herbata rozlała się na blat, a ja poczułam, jakby ktoś wyciągnął mi dywan spod nóg.
Nie pamiętam drogi do przychodni. Pamiętam tylko twarz lekarza – poważną, zmęczoną, jakby już setki razy musiał mówić to samo. – Pani syn ma porażenie mózgowe. Będzie wymagał stałej opieki. Nie wiemy, czy kiedykolwiek będzie chodził.
Wyszłam na ulicę i zobaczyłam ludzi spieszących do pracy, matki z dziećmi, starszego pana karmiącego gołębie. Świat toczył się dalej, jakby nic się nie stało. Tylko ja stałam w miejscu, z Antosiem w wózku i poczuciem, że już nigdy nie będę taka sama.
Mój mąż, Paweł, zareagował inaczej. Najpierw milczał przez kilka dni. Potem zaczął krzyczeć. – To twoja wina! – wrzeszczał pewnej nocy, kiedy Antoś nie mógł zasnąć i płakał bez przerwy. – Pewnie coś zrobiłaś w ciąży! Może powinnaś była bardziej uważać!
Nie odpowiedziałam. Nie miałam siły. Moja matka przyjechała z Białegostoku i od progu zaczęła rządzić: – Trzeba będzie go oddać do specjalnego ośrodka. Ty jesteś młoda, jeszcze sobie życie ułożysz. Paweł też nie wytrzyma tego długo.
– Mamo, to mój syn! – krzyknęłam pierwszy raz w życiu tak głośno, że aż sąsiadka z dołu zadzwoniła później zapytać, czy wszystko w porządku.
Ale nic nie było w porządku. Paweł coraz częściej wracał późno z pracy albo wcale nie wracał. Zaczęły się plotki na klatce schodowej: „Podobno on ma kogoś na boku”, „Marta nie daje rady”, „Biedne dziecko”.
Pewnego dnia Paweł po prostu się spakował. – Nie dam rady – powiedział cicho i wyszedł, nawet nie żegnając się z Antosiem.
Zostałam sama z dzieckiem, kredytem na mieszkanie i matką, która codziennie powtarzała: – Mówiłam ci, że tak będzie.
Przez pierwsze miesiące żyłam jak automat. Rehabilitacja, ćwiczenia, wizyty u lekarzy. Każda złotówka szła na turnusy i sprzęt ortopedyczny. Pracowałam zdalnie jako księgowa dla małego biura rachunkowego na Pradze. Spałam po trzy godziny na dobę.
Najgorsze były święta. Wszyscy przy stole udawali, że wszystko jest normalnie. Ciotka Halina pytała: – A może byś spróbowała jeszcze raz? Druga ciąża czasem leczy rany…
– Może byście mi pomogli zamiast gadać głupoty? – syknęłam kiedyś i wyszłam z kuchni trzaskając drzwiami.
W końcu matka wyjechała do Białegostoku. Zostałyśmy sami – ja i Antoś. I wtedy zaczęło się najtrudniejsze: codzienność bez wsparcia. Każdy dzień był walką o to, żeby nie zwariować.
Pewnego wieczoru usiadłam na łóżku i zaczęłam płakać tak głośno, że Antoś się obudził i zaczął płakać razem ze mną. Przytuliłam go mocno i obiecałam: – Nigdy cię nie zostawię.
Ale życie lubi testować takie obietnice.
Po roku Paweł pojawił się znowu. Przyniósł zabawkę dla Antosia i bukiet kwiatów dla mnie. – Marta… Przepraszam… Chciałem spróbować jeszcze raz.
– Nie wracaj tu – powiedziałam zimno. – Antoś nie potrzebuje ojca na pół etatu.
Paweł wyszedł bez słowa.
Z czasem nauczyłam się prosić o pomoc sąsiadkę z naprzeciwka, panią Wiesię. To ona nauczyła mnie robić pierogi jedną ręką i pokazała, jak można śmiać się przez łzy.
Kiedy Antoś miał pięć lat, dostałam propozycję pracy w większym biurze rachunkowym w centrum Warszawy. Była szansa na lepsze pieniądze i opiekunkę dla syna. Ale wtedy matka zadzwoniła z wiadomością: – Tata miał udar. Musisz przyjechać.
Znowu musiałam wybierać: praca czy rodzina? Warszawa czy Białystok? Zostawić wszystko czy zostać?
Pojechałam do Białegostoku na kilka tygodni. Ojciec był cieniem człowieka, którego pamiętałam z dzieciństwa – silnego, głośnego, zawsze obecnego przy stole. Teraz patrzył na mnie pustym wzrokiem i powtarzał tylko: – Przepraszam…
Matka była jeszcze bardziej zgorzkniała niż wcześniej. Codziennie wypominała mi każdy błąd: – Gdybyś wtedy posłuchała mnie i oddała Antosia do ośrodka…
– Mamo! – wybuchłam pewnego dnia. – On jest moim dzieckiem! Nigdy go nie oddam!
– To twoje życie – odpowiedziała zimno i wyszła z kuchni.
Po pogrzebie ojca wróciłam do Warszawy z poczuciem pustki większej niż kiedykolwiek wcześniej.
Antoś rósł powoli, ale uparcie walczył o każdy krok. Kiedy pierwszy raz samodzielnie przeszedł kilka metrów przy balkoniku, płakałam ze szczęścia jak dziecko.
W pracy poznałam Michała – nowego szefa działu IT. Był rozwodnikiem z córką w wieku Antosia. Zaczęliśmy rozmawiać przy kawie o wszystkim i o niczym; on opowiadał o swoich porażkach wychowawczych, ja o walce o każdy dzień normalności.
Pewnego wieczoru zaprosił mnie na kolację do małej włoskiej knajpki na Powiślu.
– Marta… Wiem, że masz trudne życie… Ale chciałbym być jego częścią.
Popatrzyłam mu w oczy i zobaczyłam szczerość, jakiej dawno nie widziałam u żadnego mężczyzny.
– Michał… Ja już nie umiem ufać…
– Nauczysz się ze mną?
Zaryzykowałam.
Przez kolejne dwa lata budowaliśmy coś na nowo – powoli, ostrożnie, ucząc się siebie nawzajem i naszych dzieci. Były wzloty i upadki; były kłótnie o drobiazgi i ciche dni pełne zmęczenia.
Pewnej nocy Michał zapytał:
– Gdybyś mogła cofnąć czas… zrobiłabyś coś inaczej?
Zastanowiłam się długo.
– Może mniej bym się bała… Może szybciej bym poprosiła o pomoc… Ale Antosia nigdy bym nie oddała.
Dziś patrzę na siebie sprzed lat i widzę kobietę przerażoną światem i własną rodziną. Widzę też kobietę silniejszą niż kiedykolwiek sądziła, że może być.
Czasem myślę: czy gdybym wtedy poszła za radą matki albo uciekła jak Paweł… byłabym szczęśliwsza? Czy można naprawdę uciec od siebie? A może najtrudniej jest spojrzeć sobie w oczy i powiedzieć: zrobiłam wszystko najlepiej jak umiałam?
A wy? Czy potrafilibyście wybrać serce zamiast wygody? Co zostaje po nas, kiedy przestajemy walczyć?