Razem na drodze – historia Marty i Tomasza

– Marta, znowu sama jesz obiad? – głos mamy rozbrzmiał w słuchawce, gdy tylko przekroczyłam próg mieszkania. Zupa już parowała na stole, a ja, jak co dzień, odłożyłam plecak i usiadłam w kuchni. – Tak, mamo. Wszystko w porządku – odpowiedziałam automatycznie, choć wcale nie było w porządku. Od lat byłam sama w domu. Rodzice pracowali do późna, a ja nauczyłam się nie tylko podgrzewać zupę, ale i gotować makaron, sprzątać, robić zakupy. Czasem czułam się jak dorosła zamknięta w ciele nastolatki.

W trzeciej klasie liceum życie miało jednak dla mnie niespodziankę. Do naszej szkoły przyszli studenci na praktyki przeddyplomowe. Wśród nich był Tomasz Marewicz – wysoki, poważny chłopak w okularach. Prowadził lekcje historii z taką pasją, że nawet najnudniejsze tematy wydawały się fascynujące. Kiedy pierwszy raz spojrzał na mnie przez salę, poczułam coś dziwnego – jakby ktoś zapalił światło w ciemnym pokoju mojego serca.

– Marta, możesz zostać po lekcji? – zapytał pewnego dnia. Zostałam. Rozmawialiśmy o książkach, o tym, jak trudno jest być samodzielnym, kiedy wszyscy oczekują od ciebie więcej niż od innych. Tomasz słuchał uważnie, nie oceniał. Po raz pierwszy ktoś naprawdę chciał mnie zrozumieć.

Zaczęliśmy spotykać się po lekcjach. Najpierw w bibliotece, potem na spacerach po parku. Rozmawialiśmy godzinami. Tomasz opowiadał o swoich marzeniach – chciał zostać nauczycielem historii, zmieniać świat na lepsze. Ja mówiłam o samotności i o tym, jak bardzo brakuje mi rodziców.

W domu coraz częściej wybuchały kłótnie. Mama zarzucała mi, że się oddalam, że nie chcę z nimi rozmawiać. Ojciec był wiecznie zmęczony i nieobecny. Pewnego wieczoru usłyszałam przez drzwi ich sypialni:

– Może powinniśmy więcej czasu spędzać z Martą? – szepnął tata.
– Teraz? Kiedy już jest prawie dorosła? – odpowiedziała mama z goryczą.

Poczułam się wtedy jak cień we własnym domu.

Tomasz był dla mnie ucieczką. Ale nasza relacja nie była łatwa. Wiedziałam, że jest starszy i że to wszystko może skończyć się źle. Pewnego dnia zobaczyła nas nauczycielka matematyki na spacerze. Następnego dnia wezwała mnie do gabinetu dyrektora.

– Marta, czy zdajesz sobie sprawę z konsekwencji? – zapytał dyrektor poważnym tonem.
Milczałam. W głowie miałam mętlik. Wiedziałam tylko jedno: nie chcę wracać do pustego domu.

Rodzice zostali wezwani do szkoły. Mama była blada jak ściana, ojciec zaciskał pięści ze złości.

– Co ty sobie wyobrażasz?! – krzyczała mama w samochodzie.
– To nie jest odpowiedni chłopak dla ciebie! – dodał ojciec.

Przez kilka dni nie rozmawiali ze mną prawie wcale. W domu panowała cisza gorsza niż krzyk.

Tomasz został odsunięty od praktyk w naszej szkole. Spotkaliśmy się jeszcze raz na ławce w parku.

– Przepraszam, Marta… Nie chciałem ci zrobić krzywdy – powiedział cicho.
– To nie twoja wina – odpowiedziałam ze łzami w oczach.

Wróciłam do domu późno tego wieczoru. Mama czekała na mnie w kuchni.

– Marta… My naprawdę się martwimy. Chcemy dla ciebie dobrze – powiedziała łamiącym się głosem.
– Ale nigdy was nie ma… Nigdy nie pytacie, czego ja chcę! – wybuchłam płaczem.

Po tej rozmowie coś się zmieniło. Rodzice zaczęli wracać wcześniej z pracy, starali się spędzać ze mną więcej czasu. Ale ja już byłam inna. Nauczyłam się żyć sama ze sobą i podejmować własne decyzje.

Maturę zdałam dobrze, dostałam się na studia do Warszawy. Tomasz napisał do mnie raz jeszcze – życzył powodzenia i napisał, że zawsze będę dla niego kimś wyjątkowym.

Czasem wracam myślami do tamtych dni i zastanawiam się: czy gdyby rodzice byli bardziej obecni w moim życiu, wszystko potoczyłoby się inaczej? Czy samotność naprawdę kształtuje nas na lepszych ludzi? A może po prostu zostawia blizny, których nikt nie widzi?